Niełatwy dojazd. Niezbędne podarki: lizaki dla najmłodszych i liście betelu dla starszych. A wszystko dla ginącej tradycji – kobiet i ich tatuaży.
Birmańska miejscowość Mrauk U to coś więcej, niż zapierające dech w piersiach krajobrazy. Jeszcze trzy, cztery lata temu turysta mógł przedostać się w te rejony jedynie wykupując lot z Yangon lub Mandalay. Alternatywą dla bardziej wytrwałych był szlak rzeczny, po którym raz dziennie kursowały łodzie do Sittwe i dalej do Mrauk U.
W 2013 roku turyści otrzymali możliwość dotarcia do miasta autobusem bezpośrednim z Yangon lub Mandalay. Przejazd trwa nieco ponad dobę i nie należy do najwygodniejszych. Do pokonania są dwa pasma gór. Amatorów zdjęć portretowych i krajobrazów jednak nie brakuje. Przyczyny są dwie. Mrauk U to wzgórza i dziesiątki historycznych świątyń, które o brzasku i po zachodzie słońca owija szal gęstej mgły. To również dawniej tętniąca życiem, stolica Królestwa Mrauk U, gdzie mimo wielu niebezpieczeństw, zapuszczali się holenderscy, hiszpańscy i portugalscy kupcy. Co prawda, dzisiaj o świetności miasta przypominają jedynie ruiny świątyń i rekonstruowane fundamenty murów Pałacu Królewskiego, a samo miasto bardziej przypomina rozległą i podniszczoną brakiem perspektyw wieś, niemniej, miejscowość zachwyca przyjezdnych w stopniu zbliżonym do kompleksu archeologicznego w Bagan. Mimo upływu wieków, mieszkańcy wciąż żyją tutaj tylko dzięki rzece. W przeszłości napędzała wymianę towarów. Obecnie przyciąga wsiami Chin, ukrytymi w oddalonych o dwie godziny rejsu odnogach. Wsie słyną z kobiet o wytatuowanych twarzach, dzięki którym, przez krótką chwilę, Mrauk U stoi przed szansą ponownego zwrócenia na siebie szerszej uwagi.
Wycieczka łodzią do birmańskich wsi z prowincji Chin to wydatek rzędu 27-30 dolarów za osobę. W wielkim skrócie: wyprawę zaczynamy rankiem o 7:30, a kończymy około 16:30. Wszystko jest tak zaplanowane, aby po odbytym rejsie, turysta posiadał w zapasie godzinę na samodzielne dotarcie do wzniesień lub świątyń, skąd można podziwiać zapierający dech w piersiach zachód słońca.
Zanim dobijemy do upragnionej wsi, czeka nas wizyta na bazarze, gdzie oprócz samego obserwowania zgiełku i harmidru, zaopatrujemy się w liście betelu dla naszych gospodarzy.
Po zakupach zagłębiamy się w bardziej odludne odcinki rzeki. Naszym celem jest wieś Caching. Wycieczka zakładała wizytę u czterech rodzin.
Wizyta I
Rodzina około dziesięcioosobowa. Najstarsza kobieta (z jej powodu tutaj jesteśmy) jest naszą obecnością najmniej zainteresowana. Ot, kolejna partia dziwaków z aparatami, podążających za sensacją.
Co innego wnuki i córki kobiety. Wodzą wzrokiem za obiektywem i nie szczędzą uśmiechu. Przewodnik rozdaje dzieciom po kolorowym baloniku i lizaku (to pewnie podarki od nas). Jest przy tym bardzo dumny z tej inicjatywy, bo w końcu dzieci to lubią, a jemu sprawia przyjemność patrzenie na ich radość. Kobieta otrzymuje garść liści betelu. Po tej stronie rzeki betel nie rośnie, swoim nieoczekiwanym przybyciem ratujemy zatem kobietę w potrzebie.
Wizyta II
Podobna rodzina. Jesteśmy zaproszeni na herbatę. Strzelamy pytaniami, bo to świetna okazja na uzyskanie czegokolwiek z pierwszej ręki. Przewodnik odpowiada jednak formułkami, które odbiegają od treści zadanych pytań i z których zupełnie nic nie wynika. Dosyć to jałowe.
Spotkanie jest jednak wyśmienitą okazją, aby podpowiedzieć nam, że wcześniejsi turyści zostawili kobiecie latarkę i baterie alkaliczne do radia. Powinniśmy wiedzieć, co należy zrobić z tak sformułowaną informacją. Dopijamy zieloną herbatę ze szklanek, a przewodnik wręcza komplet baloników i lizaków. Zostawiamy też garść deficytowego betelu. Żegnamy się i przechodzimy do sąsiadów, gdzie stoimy przy płocie jak kłody. My się patrzymy. Oni się patrzą. Podmuch wiatru ratuje niezręczną ciszę. Przewodnik częstuje nas kawałkami dużego cytrusa. Baloniki i lizaki wywołały kolejne dziecięce piski radości. Opuszczamy zagrodę z lekką ulgą.
Wizyta III
Wskazano nam miejsce na ławce. Siedzimy naprzeciwko drzewa, pod którym wypoczywają matki z dziećmi. Po chwili przysiada się do nas staruszka. Jest wyraźnie zainteresowana Dorotą. Coś pokazuje, cmoka, gestykuluje i dotyka. Jest jakaś interakcja. Szybko pytamy przewodnika o co chodzi i jakie są pytania tej kobiety. Po niewyraźnych i dosyć zawiłych wyjaśnieniach na temat rzeki oraz historii okolicy zaczynamy zdawać sobie sprawę, że odpowiedź nie nadejdzie prędko. Wiedząc w dalszym ciągu tyle, na ile pozwalają nam nasze oczy, pozostawiamy garść liści betelu, lizak i obowiązkowy balonik. Przewodnik sprawdza, czy nie zapomnieliśmy o zdjęciach. Pstrykamy zatem, a kobieta przegląda zebrany na karcie pamięci materiał, pokazując co należy usunąć, a co jest w porządku. Do płotu odprowadzają nas ciekawskie dzieci i ujadający burek.
Wizyta IV
Zewsząd zleciały się gromadki dzieci. Są ich przynajmniej dwa tuziny. Szczerzą się i z rozbawieniem pokazują palcami na obiektyw. Wybuchają radością widząc własne twarze na wyświetlaczu. Ich rodzice siedzą z boku na kupie desek. Nie uczestniczą.
Starszyzna wioski, osiemdziesięciodwuletnia pani w świetnej kondycji, jeszcze zanim zdążyliśmy się z nią przywitać, gestem pokazała przewodnikowi, że ma kilka rzeczy do opylenia. Torebki, opaski na głowę, a nawet wisiorki z dwustuletnią historią. Posiedzieliśmy w obejściu. Pytania jakoś zaschły w gardle. Przewodnik wspomniał coś o wcześniejszych turystach, którzy przywieźli ze sobą opakowanie lekarstw. Przesypaliśmy do półmiska garść betelu. Baloniki i lizaki rozdane do ostatniego. Trzeba przyznać, że przewodnik wyliczył wszystko jak trzeba. W nagrodę otrzymał kolejny błysk białych, dziecięcych ząbków.
Samari – do widzenia. A na pamiątkę zostają nam portrety pań, których za kilka lat może już nie uda się obfotografować i gorzka myśl, że wraz z ich zniknięciem wyschnie również źródło gotówki dla tych dorastających dzieci, bo te, bez tatuaży na twarzach, z pewnością dla nikogo atrakcją już nie będą.
Tradycja tatuowania twarzy nie jest kultywowana wśród córek i wnuczek tych kobiet, prawdopodobnie dlatego, że młode dziewczyny chcą być po prostu atrakcyjne. Według naszego przewodnika, tatuaże, oprócz znaczenia duchowego, stanowiły formę kobiecej samoobrony m.in. przed gwałtami i porwaniami, których dopuszczali się żołnierze japońscy w czasie II Wojny Światowej. Obecnie, młodzi nie mają powodów do obaw, a tradycja tatuowania twarzy prawdopodobnie zniknie wraz z odejściem najstarszych mieszkanek Chin.
Autorzy: Agrafka i Sznurek, czyli Dorota i Bartek w Azji
Więcej o nich przeczytacie w naszym wywiadzie Agrafka i sznurek w Azji: podróż to spotkanie z Innym