Resztki jedzenia, skorupki i pancerze, chusteczki i opakowania – wszystko ląduje bezpośrednio pod stołem lub tam, gdzie się komu rzuci. Karakany gnają po tej masie wszystkiego jak oszalałe. O gryzonia też nie jest trudno. A mimo to uliczne jedzenie to azjatycki lifestyle, którego grzech nie spróbować.
Głodny zjada dwa razy
Uliczne bary lub street foody, jak zwykły o nich pisać anglojęzyczne przewodniki, to jedna z wizytówek Azji. Znajdziemy je na każdym kroku. Jest to wygodna i smaczna forma posiłku. Wygodna, bo nie skupiamy się na poszukiwaniu tego wyjątkowego miejsca do spożycia lunchu albo obiadu. Miejsce samo się znajdzie, skutecznie kusząc kolorowym krzesełkiem i stolikiem wykonanym z… czegokolwiek.

Nay Pyi Taw, Mjanma (Birma)

Melaka, Malezja
Smaczna zaś, bo jemy dwa razy. Po raz drugi, gdy danie stoi już przed nami na blacie stołu, a my sięgamy po pałeczki, widelec albo łyżkę. Pierwsza ma natomiast miejsce, gdy śledzimy, co zręczne dłonie kucharza wyprawiają z wokiem, kociołkiem lub wrzątkiem w wielgachnym garze.
Nocne życie o smaku chili
Street food to nocny, azjatycki lifestyle. Zjeść można, oczywiście, również w ciągu dnia. Jednak dopiero w nocy atmosfera nabiera tempa i wyprawa na jedzenie staje się wyjątkowym przeżyciem. Po zachodzie słońca, gdy temperatura jest bardziej sprzyjająca, ludzie zaczynają masowo gromadzić się wokół przenośnych stoisk z jedzeniem. Wygodne jest to, że stoiska pojawiają się każdego dnia, o tej samej porze i zawsze w tym samym miejscu. Wystarczy zatem raz dobrze poszukać, a kolejny wieczór spędzimy już tylko na delektowaniu się smakiem, zapachami i otaczającym nas zgiełkiem.

Snacki, Yuanyang, Chiny

Yuanyang, Chiny
Bardzo często cała ulica zamienia się w skupisko budek, serwujących co tylko się da, przy czym, nierzadko, regułą jest, że każdy kucharz przygotowuje jedną lub najwyżej dwie potrawy. To bardzo wygodny system. Klient nie marnuje zbędnymi pytaniami swojego oraz kucharza czasu, a jedynie określa lub pokazuje palcami, po ile porcji przyszedł. Naokoło kramów rozstawione są dziesiątki drobnych krzesełek i stoliki o niewiele większym rozmiarze. Miejsc zazwyczaj starcza dla każdego. Klient siada i czeka krótką chwilę na swój talerz lub miskę.
Stoliki uginają się od słoiczków bądź pojemników z sosami i przyprawami. O ile obecność darmowych dodatków na stole, w postaci przeróżnej zieleniny, limonki, czy posypki z orzeszków ziemnych warunkuje kraj, w którym jesteśmy, o tyle papryczki chili i soja wraz z jej pochodnymi to standard na tej szerokości geograficznej.

Jinghong, Chiny
Zabawa na ogniu
Nie ma specjalnej reguły, gdzie szukać ulicznej jadłodajni. Na pewno trafimy na takie miejsce przy nocnych bazarach, które zazwyczaj znajdują się w sąsiedztwie kwartałów turystycznych. Ale równie dobrze może to być chodnik na niepozornej uliczce. Jakiś zaułek. Mostek nad kanałem. Klepisko pod koronami drzew. Każda przestrzeń jest odpowiednia.

Pekin, Chiny
Na wypadek ulewy, często rozstawia się prowizoryczny namiot czy altankę lub rozkłada szeroki parasol. Pod takim kombinowanym zadaszeniem ciągną się kable zakończone żarówkami, a nieco rzadziej również foliowe płachty, które mają chronić klientów przed zacinającym deszczem. Jest gwarno i każdy kurzy papierosa (może w mniejszym stopniu widać to w Malezji i Singapurze).

Luang Namtha, Laos
Z kotłów przy kuchniach, co chwila bucha para zasłaniając sylwetkę, uwijającego się przy garach kucharza. Do misek wędrują niekończące się nitki makaronów i porcje ryżu w różnych postaciach. Szybkie ostrze prezentuje na krajalnicy pokaz piruetów i niestworzonych figur, szatkując przy tym, miażdżąc i krojąc niezbędne składniki. Na patelni obok syczy dopiero co rozbite jajko. Białko i żółtko spotykają się z ząbkami czosnku i dymką, a ich związek chwilę później podkreśla obficie dodany sos sojowy i szczypta soli.

Mistrz patelni, Jinghong, Chiny
Zabawa na ogniu dopiero się zaczyna. Do pełni szczęścia brakuje jeszcze kurczaka, wieprzowych bądź wołowych podrobów, kaczki, skorupiaków lub ryby. A te już są myte i ćwiartowane, bo bez ich smaku street food po prostu by nie istniał. Oskubane kaczki i koguty kołyszą się na hakach lub sznurkach przy stoisku. Z pewnością nie zmarnują się tej nocy. Podobnie ryba, która wykonuje ostatnie pluski w metalowej misce. Każde z tych stworzeń nacieszy dzisiaj podniebienia spragnione przyjemności gryzienia i głodne żołądki.
Na bakier z BHP
Na pierwszy rzut oka większość ulicznych jadłodajni wygląda jak uliczne śmietniki, gdzie popularne w zachodniej części świata zasady BHP dotrą z pewnością nieprędko. Resztki jedzenia, skorupki i pancerze, chusteczki i opakowania – wszystko ląduje bezpośrednio pod stołem lub tam, gdzie się komu rzuci (szczególnie Chiny i Wietnam, ale również Laos i Kambodża). Karakany gnają po tej masie wszystkiego jak oszalałe. O gryzonia też nie jest trudno. Do nogi połasi się kocur z kikutem zamiast ogona. Widok ten, jeśli trafimy na skrajnie zaśmiecony i wspomniany wyżej przypadek, może dziwić lub wywoływać obrzydzenie.

Kaczki, Yuanyang, Chiny
Wystarczy zapomnieć jednak o nabytych we własnym kraju przyzwyczajeniach i zagłębić się w ten nocny świat, aby przekonać się o jego rzeczywistych walorach i dać się uwieść bez reszty. Gdy tak uczynimy, ryba, która wyskoczy z miski na ulicę, a jej śmiałą ucieczkę, tuż przy krawężniku, przekreśli obojętny tasak, stanie się nie wstrząsem, lecz błahostką. Pomyje, które trafią do rynsztoka tuż przy garkuchni, też nie powinny dziwić. Liczy się smak, głośne dyskusje sąsiadów, syczenie kiełków sojowych na patelni, ostra woń papierosa przełamana świeżością limonki i mięty oraz szklanka cienkiej herbaty z dużą ilością obowiązkowych kostek lodu.
A po śmieciach i kolorowych stolikach do rana nie zostanie najmniejszy ślad.

Kluski na śniadanie, Szanghaj, Chiny

Bagan, Mjanma (Birma)
Autorzy: Agrafka i Sznurek, czyli Dorota i Bartek w Azji
Więcej o nich przeczytacie w naszym wywiadzie Agrafka i sznurek w Azji: podróż to spotkanie z Innym