Bardzo rzadkie zdarzenie

Mieliśmy pożar na pokładzie. Wszystko zaczęło się od saizingu. To taki niewielki kawałek grubszego sznurka, którym wiąże się między innymi żagle rejowe. Właśnie byłem na noku fok brama i walczyłem o życie.

*** WSZYSTKIE MATERIAŁY KARAIBSKIEJ OPOWIEŚCI ZNAJDZIECIE NA TEJ STRONIE ***

Oczywiście, że przesadzam, ale tylko trochę. Wiatr na środku Atlantyku szalał w najlepsze, a więc kapitan wysłał także oficerów na reje. Trzeba było sklarować górnego marsla na foku. Gdy wieje ponad czterdzieści węzłów nie jest to najłatwiejsza sprawa na ziemi. Bo buja, bo niewygodnie, bo nogi miękkie. I jeszcze w dodatku saizing wkręcił się w bloczek. Nie działała siła mięśni, zaklinanie i szarpanie się. Należało użyć noża. To tylko tak łatwo brzmi. Jedna ręka dla żaglowca, druga dla życia. No ale jak jedną ręką uciąć wiszący saizing? Uwierzcie nie da się, więc należy się puścić, a przecież wieje. Są szelki asekuracyjne, ale cholibcia… Nikomu nie życzę zawiśnięcia na nich na dwudziestu paru metrach przy pogodzie, która sama siebie nakręca, tak że praca na rejach przypomina szaleńczą karuzelę na krawędzi. I już miałem w głowie zostawienie tej cholernej linki w tym bloczku. Ale coś się ze mną stało takiego, że nie mogłem na to pozwolić. Wcale nie o to chodzi, że już wszyscy byli na pokładzie, czekali aż zejdę z tej rei i po prostu głupio byłoby zostawić niedokończoną robotę. Uparłem się, że utnę. Wiszę na rei, myślę… A ty cholerny sznureczku, toś taki cwaniak i jeszcze ty chciałbyś mnie zrzucić z tego patyka. Niech pies ci mordę liże, Oceanie!

DCIM100GOPROGOPR1170.

Puściłem się i saizing przeciąłem. Nie spadłem. Na moje szczęście. Suma sumarum alarm do żagli przeciągnął się i spóźniliśmy się na obiad. To bardzo rzadkie zdarzenie morskie. Zazwyczaj kuk współpracuje z kapitanem i alarmy ustawiają tak, żeby nie przeszkadzały w posiłku. Tymczasem przez ten wkręcony saizing alarm przeciągnął się o dwadzieścia minut. Wydaje się, że nic takiego podać obiad o niecałe pół godziny później! Ale tutaj pojęcie czasu jest zupełnie inaczej przez organizm odbierane. Mamy tak ustawione brzuchy, że wpół do godziny każdego posiłku cała załoga skręca się z potrzeby jedzenia. Jakbyśmy wspólnie wytresowali swoje żołądki by ssały w tym samym czasie. A zatem podany z dwudziestominutowym poślizgiem obiad jest przykrym wydarzeniem dla każdego.

Odbój, w końcu! Ukochane słowo alarmu do żagli. Brzmi jak kościelne: Idźcie w pokoju Chrystusa… Wszyscy pod pokładem zajadają się kotletem i ziemniakami, a całość przekąszają surowym ogórkiem. Płyniemy backsztagiem, siła wiatru już dochodziła do pięćdziesięciu węzłów. W mesie Dante miałby co opisywać. Karkówka ucieka z talerza, a za nią ziemniaki. Kambuziaki załamują ręcę. Mister lova, czyli Artur zaiwania jak mały motorek. A to przecież początek ich wielkiej przygody w ogarnianiu kambuza.

P1040447

W dzienniku pokładowym jest zapis, że o godzinie 14.35, na 3395 mili rejsu, pozycji 41°46,3‘N 026°25,6’W doszło do pożaru w GTR. Dzienniki mają bardzo suchy zapis. A przecież było w tym dużo więcej emocji. Wchodzę na mostek, słyszę alarm i rozkaz Buby: Biegnij do maszyny. Coś się tam dzieje! Rufa, zejściówka, schody, mesa… Widzę oficerów zajadających się obiadem. Skwara siedzi na ziemi i stara się utrzymać talerz i kotleta w pozycji godnej kapitana. Przede mną biegnie Zigi, mechanik. Mówię alarm w maszynie. Biegnę za nim. Znika za ciężkimi drzwiami. Otwieram. I widzę palące się białym płomieniem bezpieczniki. Leje się na nie woda z grzybka wentylacyjnego, który jest nad nim. Zigi wyłącza bezpiecznieki. Pomaga! Ogień gaśnie. Ale i tak krzyczę: Pali się! Prąd padł. Biegnę na deck zabezpieczyć grzybek, aby z niego już nie kapało. W tym czasie Buba leci z gaśnicą do maszyny. Zigi poradził sobie na razie z płomieniem, więc Pierwszy wraca na mostek. Próbuje odpalić alarm pożarowy. Wszyscy powinni znaleźć się na rufie. Alarm nie działa. Nic nie działa. Wraca na dół. Rozkazuje ludziom wyjść na rufę. Widzi mechanika i palącą się szafę pełną elektroniki. Zbiega po schodach, chwyta gaśnicę, gasi pożar. Skwara widzi jak z maszyny unosi się dym z owej gaśnicy. Ma wyobrażenie płomieni pożerających maszynownie. Ustawia statek z wiatrem, tak aby w razie czego ogień przeszedł w stronę dziobu. Ludzie ewakuują się na rufę. Wszyskie systemy elektryczne padły, nawet ten awaryjny, niby niezależny. A zatem pod pokładem jest ciemno. Nie wpada nawet światło słoneczne przez bulaje, które wcześniej kazano zakryć zaślepkami, by ewentualna fala rozbijając szkło nie wpadła do kajut lub mesy.

Ta fala wlewa się teraz przez rufę. Jest wielka! Jak już się porządnie rozwieje, a w szkwale wiatr dochodził nawet 78 węzłów, fala zalewała sternika, który skryty był za nadbudówką. Płyniemy z wiatrem, ale nie działają nam żyrokompasy, nie mamy też informacji o wychyleniu steru, nie mówiąc o komputerach. Należy postawić wszystkie systemy, a w tym czasie sterować na kompas i tak by wiatr utrzymywać na backsztagu lewego halsu. Za to zadanie zabiera się Mały. Bosman ma wyczucie żaglowca. Płyniemy na zestawie sztormowy marslu dolnym na foku i bramkliwrze. Prędkość 9 węzłów.

P1040698

Mały steruje już czwartą godzinę. Kambuziaki ogarnęły w miarę mesę. Wszystkie talerze na stołach wylądowały na podłodze, skorupy wymieszały się tam z ogórkami i kotletami. Jest tłusto. Ludzie z rufy przeszli do klasy. Kto może ten śpi, reszta wyciąga swoje zapasy słodyczy i wydzielają sobie słodkości. Kapitan decyduje, że sterować będą oficerowie i najlepsi w wachtach. Wyznaczamy jedną z Zuz, Emilkę, dobrze idzie też niektórym nauczycielom: Ważce, Ewce, Frycie. W nocy jednak i tak większość sterują oficerowie. Pod wieczór Zigiemu udaje się wrzucić na tory agregat, działa prąd, jest ciepła woda, kibelki już funkcjonują. To był największy problem. Wszystko należało robić do wiaderka. A potem wylać do oceanu. Wiele śmiechu przy tym.

Dopiero następnego dnia udaje się kapitanowi i mechanikowi przywrócić systemy nawigacyjne. Po dwóch dniach wszystko już działa. Ludzie tylko wyczerpani, większość przechodzi trzydniową niemoc. Ocean wypompował naszą energię.

P1040677