Musieliśmy ustąpić miejsca przy kei rosyjskiemu okrętowi szkoleniowemu Smolny, należącemu do marynarki wojennej. Gdy o ósmej rano stawiamy banderę, z jego pokładu dochodzi dżingiel znany z radia Sputnik. Krzysiek, jeden z bosmanów ma wrażenie, że zaraz usłyszymy słowa… Gawarit Moskwa.
Na sygnał z Kremla cała Rosja reguluje swoje zegarki. Chociaż może to jednak hymn Hiszpanii z pobliskiej bazy wojskowej? Tak czy inaczej Słońce trochę się nie słucha, bo wstaje kwadrans po ósmej, ale jesteśmy na Wyspach Kanaryjskich, więc pozwalają mu na odrobinę luksusu. Na bladym niebie odrysowują się żurawie przeładunkowe portu cargo. Za nimi ustawione w rzędy i kolumny kontenery. W środku koszule, t-shirty, spodnie, majtki, części samochodowe, opony, zabawki, ale nie ma filtrów. Na pewno nie takich, jakich potrzebujemy, żeby ruszyć dalej. Mamy zamontowaną odsalarkę najnowszej generacji, czyli jesteśmy bezpieczni w najistotniejszej sprawie… Wody. Jest tak nowiutka, że skoro nie wzięliśmy zapasowych filtrów z Polskich, to nie znajdziemy ich nigdzie na świecie, oprócz Stanów Zjednoczonych. Czekamy zatem. Muszą do nas przylecieć. Trochę to trwa.
Ale przecież musimy podokręcać wszystkie ściagacze żaglowca, a jest ich ponad setka. Potem je pozabezpieczać, w końcu poprawić gordingi, zrobić kilkadziesiąt szplajsów na stopery, słowem nie nudzimy się. Malowanie, olejowanie, robimy też skrzynkę na niedzielne wybory. Paweł wszystko zorganizował, jest komisja wyborcza, wszystko na miejscu. Tak jak być powinno.
O 10 jest przerwa na kawę. Załoga zebrała się przed mapą. Mamy taką rozwieszoną w mesie, na której kapitan codziennie dorysowuje kolejny fragment trasy, którą przepłynęliśmy. Kreska jest już długa, ale przed nami jeszcze mnóstwo świata. Mapa nie jest kompletna, przedstawia tylko obszar dwóch oceanów: Atlantyckiego i Indyjskiego. A koledzy stoją przed mapą i plotkują o tym trzecim: Pacyfiku.
Skąd, gdzie, dokąd i jak rodzą się plotki na statku, tego wyjaśnić nie umiem. Ale wiem, że nagle, jakby z dna, z zęz wychodzą i rozchodzą po całym pokładzie. Napędzają się ludzkimi myślami, analizami, pęcznieją od słów, przypuszczeń, żartów i kpin. Plotki przenikają, wnikają w nity, spawy, w kości. Ta ostatnia dotyczy trasy. Rozszerzyła się do tego stopnia, że niektórzy są już przekonani o kierunku: Kanał Panamski.
Wietnamczycy nie pochodzą z narodu żeglarzy. Mogą sobie nie poradzić w ryczących czterdziestkach, które wieją pod Afryką. I dlatego mi smutno. Bo przecież te czterdziestki bardzo mi się podobają. Bardzo chciałbym je poznać, doświadczyć, poczuć. Chciałbym aby pognały Le Quy Dona, chciałbym ich sztormów, humorów. Szkoda mi czterdziestek, samotnych pań wiejących pod stopami kontynentów. Nie zatrzymanych przez żaden ląd. Spójrzcie na mapę. Zobaczcie, że one i ich starsze siostry, pięćdziesiątki, nie mają przeszkód. Wieją, ryczą, wrzeszczą. Niepowstrzymane, napędzają siebie, jedna za drugą. Wirują jakby tańczące derwisze. I dlatego, z powodu ich siły, tego ciężkawego charakteru, chciałbym się z nimi zmierzyć.
Tymczasem ploty mówią o Pacyfiku, ploty dobrze poinformowane, te najlepsze. Źródła najpewniejsze, pochodzące, jakby miało być inaczej, z kambuza, od Grzesia. Szef kuków wie zawsze najlepiej. Ploty mówią o Panamie i Kanale. Aby się przeprawić, trzeba na miejscu wziąć pilota na pokład. To jedno z niewielu miejsc, w którym pilot ma więcej do gadania niż kapitan. A potem szeroki ocean, mnóstwo wysp po drodze, rajskich, ale nie tylko. Przed wypłynięciem kupiłem „Atlas wysp odległych” i tam Judith Schalansky opisuje pięćdziesiąt wysp, które są „nieosiągalne w dwojakim sensie. Trudno do nich dotrzeć, trudno do nich przybić i nawet gdy próby kończą się powodzeniem, wytęskniony kraj okazuje się – jakby nie było tego wiadomo już wcześniej – pustynny i nieprzydatny”. Jednak piękno nicości pociąga za sobą podróżników, rozbudza ich wyobraźnie i każe wyruszać w najdalsze zakątki świata. Na Pacyfiku mamy więc m.in. wyspy: Wielkanocną, Floreana, Robinsona Crusoe, Clippertona, Socorro i Kokosową, której odwiedzenie parę lat temu było moim marzeniem. Może tym razem?
Odkąd jesteśmy w Las Palmas na wyspie Gran Canaria do kei przycumowały trzy wycieczkowce. Dwa na dwa tysiące osób, a kolejny na cztery tysiące. Nie licząc załogi. Osiem tysięcy emerytów niemieckich, angielskich i holenderskich. Każdy z nich ma na statku balkon, dzięki któremu może sobie patrzeć na ocean. Na miejscu mają setki atrakcji: kina, muzea, teatry. Są kręgle, restauracje, kawiarnie. Jest basen, a na jednym — ogromne akwarium dla pasażerów. Wchodzą do niego, są zamykani i podnoszeni na wysięgniku jakieś dwadzieścia metrów do góry. Widok na całą wyspę, miasto. Blok pływający.
Tragedia tych wysp polega na tym, że z jednej strony żyją z turystów, a z drugiej — oni ich zalewają. Słowem, to nie jest Hiszpania kontynentalna, a Hiszpania przygotowana na potrzeby Niemców. I nawet nie na ich wyobrażenie o iberyjskim kraju, ale na konkretne pragnienia. Pod wycieczkowce podstawiane są autobusy, jest też dorożka, ale duża część pasażerów nigdzie nie jedzie. Tuż obok portu jest galeria handlowa z McDonaldsem, w którym serwują lody z ciasteczkami Oreo, w promocji 1,50 euro. Sam je jadłem. Trochę dalej miejscowe knajpki z tapas i brytyjskim śniadaniem. Pół godziny spacerem i plaże, a tam Burger King, sushi i Pizza Hut. Po drugiej stronie, 60 kilometrów stąd, są także plaże Maspalomas. Jak podobnie brzmi do naszego Las Palmas. Maspalomas jest miastem na niby, zbudowanym specjalnie dla turystów. Nie ma tam nic innego niż hotele i pensjonaty, od czasu do czasu poprzeplatanych sklepami i niewielkimi atrakcjami dla przyjeżdżających Europejczyków. Jedyną ciekawostką są odgrodzone od ludzkiej ciżby wydmy. Ich widok to jeden z najczęściej powtarzających się motywów na zdjęciach robionych przez wycieczkowiczów.
Podobno góry są bardziej miejscowe, nieprzerobione na potrzeby. Są takie, jakie były, gdy wulkany je budowały. David, który zatrzymał się jako pierwszy, gdy łapaliśmy z Bocianem stopa, powiedział, że długo na wyspach nie było deszczu, że najlepiej przyjechać tu w kwietniu, maju, gdy te wszystkie szczyty się zazielenią. Teraz to trochę pustynia.
Pora deszczowa musiała chyba przyjść wcześniej, bo po odpłynięciu wycieczkowiczów rozpadało się. Najgorzej było dwa dni temu, gdy po robocie poszliśmy z Grande, pierwszym oficerem, na miasto. Nie dało się iść. Nie dlatego, że mokliśmy, ale dlatego, że po prostu deszcz był zbyt silny. – Patrz na miejscowych – zwraca uwagę Grande, gdy tak sączyliśmy drugie piwo. – Oni stoją pod murem i nic nie robią. Zazdroszczę im tego. My musimy się czymś zająć, choćby wejść do knajpy na piwo. A oni po prostu mają chwilę dla siebie, na nic nie robienie.
Wytrzymaliśmy dwa Tropicale, piwa które tutaj warzą. Gdy wydało się nam, że deszcz trochę osłabł, ruszyliśmy. Czasem w czerwcu pada taki deszcz. Tylko, że zwykle parę chwil, a tutaj cały wieczór i pół nocy. Lało, a my z Grande biegliśmy do portu, na statek. Zalane centrum handlowe, zalany całodobowy McDonald’s. Drugi dzień znów lało i trzeciego od rana też. Zaczął się jednak wspaniale, bo od naleśników. Grzesiu wstał przed piątą rano, aby je nam zrobić. Kochany. A potem deszcz i decyzja kapitana na banderze. Nie będzie dnia marynarza, ale macie wolne do dziesiątej. A jednak, pada dalej. O dziesiątej znów decyzja… Wolne. Rozpogodziło się. A jednak Pacyfik.
[symple_box style=”boxnotice”]
Wszystkie relacje Stefana z rejsu do Wietnamu znaleźć można na stronie Le Quy Don poznaje ocean
[/symple_box]