Dzięki uprzejmości Autora oraz Wydawcy możemy zaprezentować Wam fragmenty książki “Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia”. Zapraszamy Was też do lektury wywiadu z Piotrem Milewskim oraz udziału w konkursie, w którym wygrać można egzemplarz jego książki z autografem!
Suchary w plecaku
Z pięćdziesięcioma tysiącami jenów w kieszeni (około tysiąca siedmiuset złotych), które miały mi wystarczyć na prawie trzy miesiące, a były sumą, jaką rodzina w Tokio przeznacza na tygodniowe wydatki, musiałem dopasować apetyt do zawartości portfela. A jeśliby to nie wystarczyło, zdany byłem na pomoc innych i… własną kreatywność. W miastach poruszać się miałem pieszo (nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych miejsc i ludzi niż chodzenie), z rzadka tylko korzystając ze środków transportu, a pomiędzy miastami planowałem zdać się na łaskawość kierowców. W plecaku wiozłem mały zapas sucharów beskidzkich na czarną godzinę oraz notatnik z adresami kilku przyjaciół, którzy – miałem nadzieję – cieszyli się na mój przyjazd. Po japońsku umiałem się przedstawić, powiedzieć, że jestem głodny i policzyć do stu. Powinno wystarczyć na początek.
(…)
Spotkania! Na początku bywają trudne. Rozmówca musi cię poznać i zaklasyfikować. Dopiero wtedy będzie wiedział, jak powinien z tobą rozmawiać, by ani cię nie obrazić, jeśli używać będzie zbyt potocznych zwrotów, a ty okażesz się osobą stojącą wyżej od niego w społecznej hierarchii, ani zbytnio się nie spoufalić, jeśliby to on zajmował wyższy szczebel tej drabiny niż ty. Większość obowiązujących zasad nigdzie nie została spisana, a ich znajomość jest kwestią doświadczenia, którego gromadzenie wymaga czasu. „Z obcokrajowcami zawsze jest nieco więcej kłopotu”, słyszałem wielokrotnie, „Choć z drugiej strony nie trzeba się nimi przejmować. Są tu tylko przejazdem, nie znają miejscowych reguł, więc i my nie musimy ich wobec nich stosować”. Zwykle na początku największą przeszkodą jest nieśmiałość. Nieznajomi bardzo chcieliby cię poznać, lecz skrępowanie bierze górę nad ciekawością. Krążą bez słowa wokół ciebie, a gdy w końcu odezwiesz się do nich, ich twarze rozjaśnia szczera radość. U innych wyraża się ona inaczej. Już od pierwszego zdania klepią cię po plecach, niekiedy tak mocno, że aż podskakuje ci głowa, ale ta nadzwyczajna manifestacja uczuć tak naprawdę maskuje niepewność. Zaprzyjaźniają się z tobą tak szybko, że jeszcze nie poznałeś ich imienia, a już masz wrażenie, że oddaliby ci swoje córki za żony. Po chwili odwracają się na pięcie i nigdy więcej ich nie zobaczysz. Nie są zbyt groźni, o ile tylko uda się przetrzymać pierwszy atak ich czułości. Zwykle ośmiela ich alkohol, który w Japonii jest najlepszym usprawiedliwieniem dla niekonwencjonalnych zachowań. Znacznie gorsi są ci, którzy traktują cię z góry, podnoszą na ciebie głos i używają grubiańskiego języka, ponieważ myślą, że i tak ich nie rozumiesz. Protekcjonalny ton, którym się posługują, a który ma dodać im animuszu, jest irytujący. Jeśli spotkasz ich ponownie, szczególnie w towarzystwie kobiet, poczują się nieswojo i będą udawać, że cię w ogóle nie znają. Ich pozorną pewność siebie zastąpi głupkowaty uśmiech. Jedyną na nich metodą jest wyrozumiałość.
Tokio, Kioto… Szarość metropolii
Niewiele jest na całym świecie miejsc, które doświadczyłyby tylu kataklizmów pustoszących tkankę miejską co Tokio. W samym tylko XX wieku stolica Japonii zrównana została z ziemią dwukrotnie: w czasie wielkiego trzęsienia ziemi i towarzyszących mu pożarów w 1923 roku oraz podczas nalotów dywanowych bombowców armii amerykańskiej pomiędzy listopadem 1944 a sierpniem następnego roku. Za każdym razem miasto odradzało się niczym Feniks z popiołów, za każdym razem odmienione i tylko częściowo podobne do swojego poprzednika.
Jak więc odkrywać to miasto? Czy poruszać się jakimś określonym szlakiem, czy też zdać się na przypadek i intuicję? Nie zastanawiałem się długo, dysponowałem bowiem tym, czego brakuje większości przyjezdnych – czasem. Przez pierwsze dni wychodziłem więc po prostu rankiem z domu i maszerowałem przed siebie.
Warto jest poruszać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogranicza. Nic nie uwiera i nie kusi. Ci, którzy tworzą plany, mają też oczekiwania, a potem często czują żal: czegoś nie zobaczyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrzasnął im drzwi przed nosem. Niekiedy też to, co zastali, wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.
Gubiłem się, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przecież nawet rodowici tokijczycy, gdy opuszczą miejsce zamieszkania, zaczynają się gubić i dlatego niemal na każdym rogu ulicy znajduje się schemat dzielnicy. W razie czego zawsze można zapytać listonosza, bo to on – jak zapewne wszędzie na świecie – najlepiej zna najbliższą okolicę.
(…)
Kioto. To słowo, mające swój pierwowzór w chińskim wyrazie jingdu, oznacza po prostu miasto stołeczne. Stolica. Czyż to nie doskonała nazwa? Bez ozdobników, epitetów, zawiłości. Prosta i zrozumiała. A przy tym czuje się, że tkwi w niej niezwykła siła i pewność siebie, której władcom Państwa Środka nigdy nie brakowało, a z której – nieco na zapas – skorzystali również wzorujący się na nich wyspiarze.
Kioto. Miasto cesarzy, bonzów, ogrodników, astrologów, chiromantów i filozofów. Świętych i kanalii. Miasto wycieczek szkolnych i grup pozujących do zdjęć przed skarbami kultury. Naznaczone historią do tego stopnia, że gdziekolwiek postawilibyśmy stopy, możemy być pewni, że przed nami stąpał tam ktoś sławny. Świadomość tego – jeśli tylko mamy czas na powolny spacer i nie wybierzemy ekspresowej wycieczki po „wszystkich najważniejszych zabytkach w jeden dzień” – onieśmiela. Potrzeba czasu, by pozbyć się tego poczucia skrępowania swoją małością i niewiedzą i stawić czoła miastu z podniesioną głową i na luzie. Czas. Kioto wymaga od przybysza cierpliwości, w zamian oferując niezapomniane wrażenia i naukę, z której czerpać będziemy przez całe życie.
Kioto. Miasto dwóch tysięcy świątyń buddyjskich i chramów szinto, z których wszystkie mają swój rozkład dnia, swoje rytuały, specjalizacje i obrzędy, zmieniające się wraz z porami roku. Życia nie starczy, by je wszystkie poznać, a co dopiero zrozumieć. Taka próba skazana jest na niepowodzenie, a upór wywołać może ból głowy. Lepiej po prostu cieszyć się ich obrazem. Pomyślałem tak na widok mnicha, który o szóstej rano obchodził podwórze świątyni Tō-ji, mrucząc mantry i przesuwając w dłoniach paciorki różańca juzu. Odganiał upiory i złe duchy, których pełen jest ezoteryczny buddyzm. Przez krótki moment byliśmy tylko ja i on. Udawał, że mnie nie widzi, ale ja cały czas czułem jego wzrok na swoich plecach. Chwilę później zachrzęścił żwir i przed jedną z bram zebrali się parafianie oczekujący na poranne błogosławieństwo przeora. Czynili to samo, co ich ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie. Zmieniło się tylko to, że świątynia leży dziś niemal w centrum miasta, nieco na południowy zachód od stacji, a gdy ją stawiano, były to peryferie i siła mnisich modlitw bronić miała dwór i stolicę przed złem, które czaiło się za rogatkami.
(…)
Właściwie to jaki kolor mają japońskie metropolie: Tokio, Jokohama, Osaka? No jaki? Zastanawiałem się nad tym, odkąd tu przyjechałem, i tylko jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy: szary. Tak! Szary. Zapewne wiele osób się ze mną nie zgodzi, bo szarość kojarzy się z monotonią i nudą, z czymś czego chcemy za wszelką cenę unikać, a tutejsze miasta zdają się bardzo kolorowe, szczególnie po zmroku, gdy ulice rozbłyskują feerią barw i pulsujących świateł. Nic bardziej mylnego. To sztuczka, pozór, maskarada. Coś na pokaz. Jaskrawy makijaż, jak u dam, które nocami zarabiają na życie. Ma zwabić kochanka, klienta albo patrona, zauroczyć, oślepić, zakryć mankamenty urody i oznaki mijającego czasu. Omamić. Nie daj się mu jednak zmylić, bo czerpie z twych słabości. Po prostu ciesz się barwnymi neonami, ale bez zachłystywania się, z dystansem i świadomością, że o świcie światła zgasną, a ty, wracając do domu po upojnej nocy, napotkasz szarość. Nie musisz iść daleko, zapuszczać się w zakamarki. Wystarczy, że wejdziesz w boczną uliczkę, tuż obok dworca, przy dzielnicy rozrywek, koło ratusza czy za sklepem, i szarość wyjdzie w pełnej krasie, w wielu odcieniach, o zróżnicowanej intensywności. Nie smutna, jednolita, depresyjna szarość. Szarość ciekawa, zaskakująca, melancholijna, przerywana soczystą zielenią nielicznych skwerów i cynobrem kapliczek szintoistycznych. Ta szarość ma coś, co przyciąga i fascynuje. Jest w niej smutek przemijania i nadzieja na przyszłość. Nie powoduje ona jednak, że japońskie miasta są ładne, zgrabne czy ponętne. Nie przydaje im tajemniczości, na którą nabiera się wielu przyjezdnych. Nie, taką mocą ona nie dysponuje. Dlatego też o tutejszych metropoliach można co najwyżej powiedzieć, że są schludne i, miejscami, dobrze zorganizowane. Nie są przy tym trwałe, bo trwałość materii nie jest w tym kraju priorytetem. Znacznie ważniejsza jest trwałość więzi, trwałość pamięci, ciągłość tradycji i pokoleń. Budynków nie stawia się tu z myślą o następnych generacjach. Są tu i teraz. A jutro? Kto wie, co przyniesie jutro? Jutra może już nie być.
W grubej europejskiej skórze
To właśnie tu, na peryferiach Osaki, doświadczyłem prawdziwej gościnności płynącej prosto z serca, gościnności bez oczekiwań, w której gospodarze pozwalają ci stać się nie tylko biorcą (co siłą rzeczy powoduje, że czujemy się skrępowani i zobowiązani), ale również dawcą (mogłem podzielić się opowieściami z Europy i dotychczasowej podroży, umyć naczynia po kolacji, a nawet ugotować zupę warzywną, która przypominała swój europejski pierwowzór). Jest bowiem w Japonii również gościnność, z której miejscowi są bardzo dumni. Uznają ją za wyjątkową i takaż w rzeczy samej jest. Nazywają ją omotenashi. Zakłada ona, że każde spotkanie jest niepowtarzalne, powinno się więc zakończyć w ten sposób, jakbyśmy nigdy nie mieli się już spotkać. Wymaga od gospodarzy dużo uwagi i niebiańskiej cierpliwości, a nawet odgadywania pragnień oraz potrzeb gościa, zanim ten je wypowie. Kosztuje dużo energii. Omotenashi nie jest spontaniczna, nie dopuszcza ryzyka błędu czy porażki. Stosowana jest niekiedy na pokaz, przez co bywa sztuczna. Dlatego choć przyjemna dla odwiedzającego, nie jest przewidziana na długie spotkania. Trzeba wiedzieć, kiedy odjechać, nim radość ze spotkania u gospodarza zamieni się w przykry obowiązek, a uśmiech na twarzach dobroczyńców ustąpi zmęczeniu. Minęło dużo czasu, zanim moja gruba europejska skóra zmiękła i nabrała wrażliwości, a ja odgadłem, jak działa omotenashi, i zaakceptowałem ją. Ale to dzięki niej nie raz i nie dwa udało mi się napełnić żołądek i znaleźć dach nad głową.
(…)
– Dobrze, że jesteś – ucieszył się na powitanie Kei, gdy po powrocie ze studenckiej pracy zastał mnie odpoczywającego po trudach jazdy przed wejściem do akademika.
On też, choć doceniał zalety samotności, nie chciał spędzić najbliższych dni w pustym pokoju. Daleko od domu codzienna rutyna i nowe przyjaźnie zastępują nam często bliskich, ale w czasie świąt, gdy ulice świecą pustkami, a przyjaciele nie odbierają telefonów, z zakamarków duszy wyślizguje się tęsknota – nieodłączna towarzyszka osamotnienia – z którą wtedy najmniej mamy chęć się konfrontować.
Spędziliśmy razem następne trzy dni, oglądając filmy, rozmawiając i… milcząc. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Japońska wersja tego powiedzenia brzmi: „Milczenie jest jak kwiat”. Milczenie. Wydaje się, że w Japonii ma ono taką samą moc co mowa, a od urodzenia wpajany nam – ludziom Zachodu – wymóg ubierania wszystkiego w słowa tutaj nie ma racji bytu. Nie należy dać się oszukać głośnym wnętrzom sklepów z elektroniką czy hałasowi na stacjach kolejowych w dużych miastach. To skrajności, które przeczą regule. W Japonii na początku była cisza i to z niej wyrosły owoce mowy, pisma i komunikacji. Pamiętajmy jednak, że tutaj cisza nie oznacza pustki, nicości i smutku, nie oznacza nudy i braku wspólnych tematów. Jest częścią dialogu o tej samej mocy i tych samych prawach co słowo, a niekiedy znaczy nawet dużo więcej od niego.
Japończycy mają jeszcze jedno powiedzenie: a-un no kokyū, w którym a i un to pierwsza i ostatnia litera sanskrytu używane jako synonimy początku i końca, a kokyū to oddech. I choć zwrot ten w naszej szerokości geograficznej tłumaczy się jako „rozumienie się bez słów”, w rzeczywistości oznacza on coś więcej: współzależność, współodczuwanie, a może nawet współistnienie. Odkryłem go właśnie dzięki Keiowi i wraz z nim powoli przyswajałem.
Zapraszamy do lektury całej książki Piotra Milewskiego! Znaleźć ją można m.in. w sklepie internetowym Wydawcy.