El Buscador: nieoczekiwana przygoda w Puerto Angel

Rok temu informowaliśmy, że objęliśmy swoim patronatem wyprawę El Buscador. Miała to być wielka podróż do Ameryki Łacińskiej. A jak wyszło w praktyce? O tym niech opowiedzą sami podróżnicy. Zapraszamy do lektury ich opowieści.

Nasze podróże charakteryzuje pewna zabawna zależność — zamiast planu mamy pomysły, zamiast konkretnej wiedzy o odwiedzanych miejscach – barwne wyobrażenia. Zderzenie z rzeczywistością doprawione dawką czystego przypadku potrafi dać efekty bardzo nieprzewidywalne, ale to jest chyba właśnie definicja przygody.

Jedną z przygód dobrze obrazujących ten schemat była niespodziewana wizyta w Puerto Angel – małej, na poły turystycznej, na poły rybackiej miejscowości na pacyficznym wybrzeżu stanu Oaxaca w Meksyku. W tym regionie głównym celem turystycznych wojaży zdecydowanie częściej bywają Puerto Escondido – mekka surferów, lub Mazunte – sławne ze swoich pięknych plaży. Nasz celownik nie był skierowany jednak na żadne z nich – szukaliśmy miejsca dziewiczego, bez ludzi, daleko od głównych dróg, gdzie cień dawałyby wielkie palmy, a strawę stanowiłyby zrywane z nich kokosy i wielkie ryby upolowane w spokojnej, krystalicznie czystej toni. W miejscu tym, mimo że istniało tylko w naszych wyobraźniach, zamierzaliśmy dziko przebiwakować parę dni w lekko survivalowym klimacie.

Jedyną informacją, którą udało nam się zebrać i która teoretycznie mogłaby być pomocna w transformacji marzeń w rzeczywistość, było to, że w miejscowości Agua Blanca ludzi jest bardzo mało, a plaże piękne i puste. Oczywiście sam fakt bycia miejscowością automatycznie przekreślał jej szanse na stanie się obiektem naszego zainteresowania, ale gdzieś poszukiwania trzeba zacząć.

Wąską, wyboistą dróżką zjechaliśmy w zasadzie pod samą plażę, gdzie faktycznie stało rządkiem ledwie kilka drewnianych budek, z czego wszystkie były pustawymi barami. Ruszyliśmy równolegle do linii brzegowej, ale nie minęło wiele, a znaleźliśmy się bezpośrednio przy granicy plażowego piasku, a dalej nie było już nic. Co robić? Można zawrócić i próbować zjeżdżać w kolejne drogi, ale kusiła inna opcja. W końcu jak już wykosztowaliśmy się na samochód z napędem 4×4, to wręcz wypadałoby wystawić go od czasu do czasu na jakąś cięższą próbę. W pełnym napięcia, ale i ekscytacji milczeniu został dociśnięty pedał gazu i już sunęliśmy bezpośrednio po piaskowych wydmach z prawej strony mając bezmiar oceanu, z lewej pas nieforemnych zarośli, a przed sobą plażę ciągnącą się jak okiem sięgnąć.

Jechaliśmy długo napawając się poczuciem wolności jakie dało nam zerwanie się z ograniczonych tras wyklepanych ludzką ręką i tylko czasami w naszych oczach odbijało się przerażenie, kiedy koła zaczynały buksować na zbyt głębokich wydmach. Ostatecznie jeśli udałoby się nam zakopać tu auto, znaleźlibyśmy się w nie lada kłopotach. W zasięgu kilometrów nie było ani zjazdu z plaży, ani w ogóle żadnej żywej, ludzkiej duszy. W końcu jednak dojechaliśmy do jakiejś rozkopanej drogi, więc aby nie kusić losu zatrzymaliśmy się obok niej i dalej na zwiady ruszyliśmy już pieszo.

Mimo dzikości otoczenia i pustki zawierającej w sobie jakiś pierwotny urok, nie było to miejsce przyjazne dla człowieka. Z nieba lał się przyprawiający o zawroty głowy, nie powstrzymany żadnym, nawet najmniejszym obłoczkiem, pulsujący żar nabrzmiałego słońca. Cienia nie rzucało absolutnie nic. Pas zieleni po przeciwległej stronie stanowiły splątane, kolczaste krzewy, gdzie na próżno byłoby szukać schronienia. Największe wrażenie robiła jednak woda – w rozsiane nad taflą ostre, czarne skały co i rusz uderzały największe fale jakie w życiu widziałem. Spiętrzone na kilka metrów w górę, spienione ze wściekłości masy wody niosące z olbrzymią siłą i prędkością piach oraz kamienie sprawiały, że bałbym się zanurzyć po kolana, co dopiero mówić o jakimkolwiek nurkowaniu. Musieliśmy poszukać gdzie indziej.

Z żołądkami wypełnionymi niepewnością odpaliliśmy znowu samochód i dopiero, kiedy udało się znaleźć na ubitej drodze napięcie puściło, tyle że czas mijał, a my dalej nie mieliśmy pomysłu na nocleg. Z braku laku odpaliliśmy Google Maps i wyłącznie na podstawie ukształtowania wybrzeża ustaliliśmy kolejny cel. Tam gdzie są zatoki, tam jest większa szansa na spokojną wodę.

Często jest tak, że za pośrednictwem jakiegoś tajemniczego mechanizmu człowiek wyczuwa zagrożenie na krótką chwilę przed jego faktycznym pojawieniem się. Warto nauczyć się zaufania tym odczuciom i szybkiej na nie reakcji, bo moment zawahania zazwyczaj niweczy wszystko co można byłoby na tym zyskać. Coś we mnie drgnęło, gdy po skręceniu w absolutnie przypadkową drogę biegnącą stromo w stronę oceanu mijaliśmy zatoczkę, zanim jednak zinterpretowałem tę nieprzyjemną wibrację, ta już została w tyle. Kolejnej zatoczki nie było. Dróżka nachyliła się jeszcze bardziej, po czym po prostu skończyła się na czyjejś posiadłości. Bez żadnej możliwości wykręcenia. Właściciel przypadkowo odwiedzonej posesji nie mógł za wiele poradzić, bo miejsca miał akurat tyle, aby wyjechać swoim samochodem, no a wyjazd był blokowany przez nas. Pozbawieni innej możliwości znowu wrzuciliśmy napęd na cztery koła i rozpoczęliśmy rozpaczliwe wycofywanie się tyłem pod stromą, wąską i obsypaną żwirem górę. Ta sztuka się udała, ale jakakolwiek radość z tego wynikająca szybko została stłumiona przez sprzęgło chodzące wyraźnie gorzej niż przed tą wątpliwą przygodą.

Z potem na skroniach ruszyliśmy dalej nie bardzo wiedząc co faktycznie powinniśmy zrobić. Chyba każdy wiedział co się święci i po prostu oczekiwaliśmy nieuniknionego. Stało się to, kiedy po minięciu Puerto Angel droga zaczęła wspinać się do góry. Po paru minutach sprzęgło zupełnie straciło przełożenie i nie pozostało nam nic innego jak zsunąć bezwładną maszynę z powrotem do miasteczka.

Tak zaczął się wymuszony, tygodniowy pobyt w Puerto Angel.

W całym tym nieszczęściu w zasadzie od początku mieliśmy mnóstwo szczęścia, tak, że pod koniec tygodnia ciężko było nawet mieć do zastanej sytuacji pretensje. Samochód udało się dotoczyć akurat pod sklepik, którego właściciel z miejsca zaoferował nam swoje zaplecze, aby go przechować. Po drugiej stronie drogi, zbiegiem okoliczności złożyło się, że mieszkał jedyny w miasteczku mechanik (a przecież nie musiało być żadnego). Szybko znaleźliśmy również uroczy hotelik, którego właściciele po wysłuchaniu naszej historii zaoferowali nam bardzo promocyjną cenę, po czym już po pierwszej nocy, kiedy to zdążyliśmy się zapoznać, pozwolili nam parę kolejnych spędzić na zasadach couchsurfingu – czyli za darmo. No to nie pozostało nam nic tylko delektować się mijającym czasem.

W idylli przeszkadzało tylko jedno – jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem takich upałów jak w Puerto Angel. W ciągu nocy, siedząc na przewiewnym tarasie z widokiem na morze znajdowałem się akurat w strefie komfortu – o tyle o ile pozostawałem w absolutnym bezruchu. Każde drgnięcie momentalnie okupione było kroplami potu masowo występującymi na każdym centymetrze kwadratowym mojego ciała. W dzień z kolei było tak gorąco, że często, mimo obfitości możliwości, popadałem w stan chorobliwego odrętwienia, kiedy to głęboko dysząc miałem wrażenie, że poci mi się nawet mózg. I żadna inna myśl już się w nim nie pojawiała.

W takich warunkach naturalnym było, że człowiek szukał jakiejkolwiek możliwości ochłody, a najlepsza była tuż pod nosem – cały ocean. Z najbliższą plażą był ten problem, że służyła za port wszelkim rybakom, więc zasadniczo nie była wielce zachęcająca, ale przy kolejnej rozmowie ze zaznajomionym sklepikarzem dostaliśmy kierunek na bardziej obiecujące tereny. Po czym pomyliliśmy drogi.

Po kluczeniu przez strome uliczki pobliskiego osiedla dotarliśmy w końcu do wody, ale na pewno nie była to plaża, o której nam mówiono. Zatoka w każdym miejscu usiana była wielkimi, ostrymi skałami tworzącymi wszelakie formacje – wijące się kanały, jaskinie, zatoki i najróżniejsze formy pośrednie, a wszystkie wyrzeźbione przez potężną siłę oceanu. Ta sama siła przyprawiała nas o ciarki, kiedy kolejne fale w kontakcie z solidną skałą wzbijały się z hukiem na wiele metrów w górę pod postacią spienionych pióropuszy. Widowisko budzące swoim ogromem zachwyt, acz graniczący ze strachem i wcale nie zachęcający do wzięcia w nim czynnego udziału. W jednym miejscu znaleźliśmy sporą wyrzeźbioną nieckę, ogrodzoną od szalejącego żywiołu w taki sposób, że bez większego strachu można się było w niej zanurzyć. Przestrzeni mało, ale od czegoś trzeba zacząć. Basenik miał swój urok – już w nim dało się zauważyć spore ilości ryb, ale też to co zawsze wzbudzało we mnie dreszcze przestrachu – jeżowce. Najeżone długimi czarnymi kolcami kule czające się w skalnych zakamarkach tu przybierały naprawdę spore rozmiary. Kiedy przez dwa wąskie gardła łączące nieckę z resztą wodnego przestworu przelała się większa fala, rzucając mnie bezwładnie na boki i zaburzając widoczność armią bąbelków, nie mogłem pozbyć się przerażającego odczucia, że lada moment, któreś miejsce ciała przeszyje przenikliwy ból dziesiątek kolców kruszących się w moim mięsie.

Kiedy tylko spieniona toń się uspokoiła szybciuteńko, z podkulonym ogonkiem, uciekłem na powierzchnię.

Kuba tak łatwo nie chciał wywieszać białej flagi, więc ruszyłem z nim na front zatoki, gdzie fal co prawda nie powstrzymywały żadne naturalne bariery, ale przynajmniej można było je wcześniej zauważyć i przygotować się na uderzenie. Tę próbę przerwało wydarzenie dużo milsze ze swej natury – z tarasu jedynego domku w zasięgu wzroku zaczęli zachęcająco machać do nas w zapraszającym geście ludzie. Okazało się, że z okazji urodzin czyjejś córki wyprawione zostało przyjęcie dla całej, szerokiej rodziny i fiesta trwała w najlepsze. Biesiadne wibracje poniosły nas ponad barierę językową ( w tamtym czasie nasz hiszpański ciągle raczkował ) i kolejną godzinę spędziliśmy na wymianie szerokich uśmiechów z całą rodziną, uściskach dłoni, dukaniu i przyswajaniu strzępów informacji oraz przede wszystkim raczeniu się domowej roboty tacosami.

Przy okazji ustaliliśmy położenie tej właściwej plaży, do której mieliśmy dojść i z pełnymi brzuchami udaliśmy się w odpowiednim tym razem kierunku.

To co nas przywitało, przedstawiało już właściwy obrazek – miękki piasek przesypywał się pomiędzy palcami na trzech bliźniaczych połaciach poprzedzielanych skalnymi ściankami, sama woda była wyraźnie spokojniejsza i nie stanowiło żadnego problemu, aby do niej wejść i podpłynąć do znajdujących się po bokach skał, gdzie życie kwitło w najlepsze. Brzuchate, kolorowe ryby ciągle skubiące skały swoimi małymi pyszczkami, będące chyba morskim odpowiednikiem krowy, długie, wąskie i sztywne trumpet-fishe, swobodnie unoszące się w toni, których nazwa pochodzi od wydłużonych, przypominających trąbki głów, płaszczki straszące swoimi kolczastymi ogonami oraz całe masy ślimaków i skorupiaków. Wisienką na torcie i wielkim szczęściem był dla mnie widok olbrzymiego eagle-raya, również z rodziny płaszczkowatych, który majestatycznie przepłynął tuż obok mnie odpychając się powoli swoimi olbrzymimi skrzydłami o rozpiętości ponad metra. Obserwowałem w zachwycie jego ciemne, upstrzone jasnymi kropkami cielsko, kiedy w końcu nie byłem już w stanie nadążyć za tym dziwnym stworem i rozpłynął się bez śladu w wielkim błękicie.

Więcej o projekcie: