Kapitan przechodzi ludzkie pojęcie…

Skwara, miłościwie nam panujący kapitan, ma taką cechę osoby zarządzającej – pojawia się zawsze tam gdzie nie powinien.

Tak też było, gdy moja wachta pełniła nocną straż nad żaglowcem. Płyniemy sobie spokojnie przez ocean, mamy dobrego sternika, oczęta wystawione na obu burtach. Oficerowie na mostku, reszta wachty w klasie. Mogą tam siedzieć, pod warunkiem, że będą się uczyć. Jest druga w nocy, więc prawdopodobieństwo, że miękkie ławki klasy posłużą właśnie do tego, jest moim zdaniem znikome. Pierwszy oficer jednak im ufa i nie kontroluje, czy rzeczywiście odrabiają lekcję, czy może dają się ponieść pachnącymi przygodą ramionom Morfeusza.

*** WSZYSTKIE MATERIAŁY KARAIBSKIEJ OPOWIEŚCI ZNAJDZIECIE NA TEJ STRONIE ***

I wtedy właśnie pojawia się kapitan. Który najpierw odkrywa, że w mesie jest mnóstwo ludzi, którzy raczą się herbatką i kiślem. Potem widzi parę osób wychodzących ze swojej kajuty, gdy powinni być na wachtach, a w samej klasie widzi wtuloną w siebie parę, pochrapującą wdzięcznie. Skończyło się zakazem używania klasy. Załoga dwie noce musiała siedzieć na rufie pod gwiazdami podczas nocnych wacht i paroma innymi obostrzeniami. Wszystko do czasu negocjacji. Tak jest zazwyczaj. Najpierw narozrabiają, potem przepraszają, w końcu negocjują. W wypadku kapitana postanowiono na przykład, że zorganizują się na tyle, by w pierwszym porcie ułożyć napis z ludzi… POJĘCIE. Kapitan miał w ten sposób przejść „ludzkie pojęcie”, bo przecież żaglowcowe reguły są znane załodze już od ponad miesiąca, a im zdarza się jeszcze je próbować naginać.

Azory

Na negocjacjach najwięcej zyskuje jednak bosman. Tak naprawdę to typ do rany przyłóż, ale jego tutejsza rola jest dość niewdzięczna. Musi być srogi i nieprzejednany. A zatem wizja godzin bosmańskich, które dodatkowo łączą się ze skróceniem wyjścia w portach jest zmorą każdego szanującego się załoganta. Nic dziwnego zatem, że zmyślna załoga znalazła na to sposób: coca-cola. Bosman jest wielkim amatorem tego napoju. Gdy tylko dobiliśmy, posłał wszystkich do sprzątania pokładu, a gdy uznał, że jest dobrze, zebrał na rufie.

– Pierwsze wyjście na ląd dla większości z was łączy się z tym, że macie odkupić swoje winy, tak jak się umawialiśmy. Pamiętajcie, że wszystkie długi mam spisane – powiedział bosman i wiedziałem, że zagrał va bank. Mieszkam z nim w jednej kajucie i nie przypominam sobie, aby miał jakąś szczególną listę. W efekcie do kajuty wparowało około piętnastu litrów coca-coli i czterech fanty. Szkoda, że bosman nie lubi soków, bo ja akurat coli nie pijam.

Codzienność ucznia wygląda tak, że budzi się o 07.30, potem o 08.00 jest podniesienie bandery i kilka słów od kapitana, śniadanie, w końcu rejony, czyli sprzątanie pokładu. Wyznaczone osoby wcześniej wstają do kambuza, inne zgłaszają się do pomocy mechanikom, z każdej wachty (a są trzy na pokładzie) ktoś idzie pomóc bosmanowi. Tacy najczęściej nie mają lekcji, albo bardzo ograniczone. Cała reszta ma zajęcia od godziny 10 do 19. Gdy pomiędzy zajęciami lekcyjnymi mają okienko, przychodzą na wachtę by posterować lub na tzw. oku wypatrywać niebezpieczeństw. O 14.00 wszyscy zasiadają do obiadu, o 19.00 do kolacji. Moja wachta zaczyna nocne czuwanie o godzinie 24.00 i odpowiada za kurs oraz bezpieczeństwo żaglowca do 04.00 rano. Dodajmy do tego alarmy do żagli. Suma sumarum obliczyłem, że jako oficer sypiam od trzech do góra pięciu godzin na dobę. Młodzież mniej więcej tyle samo, chociaż można dłużej i gdy zrobi się zimniej trzeba będzie każdą wolną chwilę przeznaczyć na sen. Ale żaglowce nie są do wysypiania się i jak dla mnie nie ma lepszej formy spędzania czasu.

Zwrotnik Raka mijaliśmy jeszcze przed Bermudami. Oficer wachtowy przez szczekaczkę wezwał załogantów Chopina do wypatrzenia na wodzie bojek. Miały one oznaczać tenże zwrotnik. Obiecano nawet punkty dla pierwszej wachty która je wypatrzy (załoga konkuruje ze sobą zbierając punkty). Każdy kto miał oczy i jeszcze nie nauczył się, że niekiedy nie warto wierzyć we wszystko co mówią oficerowie wlepiał wzrok w wodę. Kilka osób wdrapało się nawet na dolną platformę na grocie, by lepiej je widzieć. Z drugiej strony to bardzo dobrze świadczy o naszej załodze, że wierzy nawet najbardziej irracjonalnym pomysłom dowodzących.

Stefan_P1030651

Sześćdziesiąt mil przed Bermudami doszło także do czegoś nowego. Grupa ludzi przybyłych na żaglowiec, zaczyna być załogą. Do jednego szota foka zebrał się sznurek ludzi rozciągnięty od śródokręcia, niemal do mostka kapitańskiego. Przy tym nie słychać było żalów na żeglarski los, ale prawdziwą radość z dobrze wykonanego zadania. Podobna radość wybuchała już wcześniej, np. gdy parę dziewczyn stawiało trumslatacza na bukszprycie. To jeden z największych i najcięższych żagli na pokładzie i postawienie go przez kilka dam jest powodem do zasłużonej radości.

W czasie rejsu doszło także do kilku przełamań. Parę osób, które nie potrafiło sobie poradzić ze swoim lękiem wysokości, wchodzi już na dolne reje, a kilku nawet wdrapuje się na trumslatacza. Trzeba przyznać, że w wykonaniu tego zadania pomaga perspektywa alternatywy w postaci czyszczenia pokładu.

Poza lekcjami, ciąganiem lin, załoganci muszą przejść kilka testów. Przez długi czas większość braci żeglarskiej miała w głowie węzły. Cichy, drugi oficer egzaminuje. Problem polega na tym, że jest perfekcjonistą i wymaga nie tylko powtórzenia węzła niczym zdolniejsza papuga, ale także wiedzy jak go wykorzystać i przy jakich okolicznościach. Za zdawanie węzłów większość załogi zabrała się wtedy, gdy poszła plotka, że możliwym jest dopłynięcie żaglowca na Bermudy. Dopiero zaliczenie żeglarskiego zadania wpływa na kapitańskie pozwolenie zejścia na ląd. Wizja pokładowego aresztu na tak oceanicznych i niezwykłych wyspach, sprawiła że II oficer nie może opędzić się od tłumów. Nawet ja zostałem przekupiony kiślem, na którego miałem diaboliczną ochotę, aby porozmawiać z oficerem, by przepuścił jednych przed drugich. Nie udało się, ale kisiel zjadłem ze smakiem.

Bermudy są prawie dwa tysiące mil za nami. Teraz jesteśmy na Azorach, a jak to czytacie to pewnie płyniemy już na kolejną wyspę: Anglię. Zanim skończę muszę uderzyć w nuty bardziej nostalgiczne. Jest coś uroczego w spędzaniu świąt poza domem. To widać po oczach załogi. Wszyscy mamy jakieś swoje zwyczaje, spotykamy się z rodziną, przygotowujemy do świąt. Wyrwani ze swoich środowisk znajdujemy się na pokładzie z ludźmi, z którmi od miesiąca dzielimy życie. Niby są nam już bliscy, ale przecież to nie to samo. Wspólny stół, micha, wspólne gotowanie. W niedzielę na Azorach wyszliśmy do kościoła, co prawda trafiliśmy na połowę mszy świętej, ale kto chciał to się pomodlił. Potem kuk wziął swój dzwonek i jego dźwiękiem zaprosił do klasy. Tam rozłożone były sałatki, jajka, biała kiełbasa. Śniadaliśmy po dobrym słowie i życzeniach od kapitana. A potem odpoczynek, włóczenie się po mieście, drzemki, śmiechy, luz.

Ocean i morze Północne czekają.