Gwarna kawiarnia w centrum Warszawy. Naprzeciwko mnie siedzi Piotr Milewski, autor jednej z najciekawszych książek podróżniczych, jakie ostatnio czytałem. Jego „Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia”, wydane w tym roku przez Znak, to więcej niż relacja z podróży do Japonii. Urasta, moim zdaniem, do rangi przypowieści o podróży, która zmienia życie, podróży przez duże P. To także traktat o sprawach kluczowych – nie tylko dla podróżników: życzliwości, spotkaniach, pokorze, otwartości.
Poniżej zapis fragmentów naszej długiej rozmowy i krótkie nagranie. Zapraszam Was jednocześnie do lektury wybranych przeze mnie fragmentów książki – znajdziecie je pod tym adresem. A na sam koniec niespodzianka. Przygotowałem dla Was konkurs, w którym nagrodą jest książka Piotra z autografem. Postarajcie się o nią, bo jest tego warta. Zasady znajdziecie pod wywiadem. Jeśli nie uda się Wam jej zdobyć – sięgnijcie i tak. Kupić możecie ją m.in. u wydawcy (link do księgarni).
Młody szogun
…to była taka podróż w moim stylu, taka bez konkretnego celu, bez planu, właściwie bez przygotowania.
A ta Japonia skąd Ci się w ogóle wzięła?
Do końca sam nie wiem. Wiesz, nie był to właściwie proces świadomy. Nie zbierałem wiedzy, nie uczyłem się języka i nie było tak, że w końcu udało mi się spełnić marzenie o podróży. Zbiegły się na nią różne okoliczności. Na przykład spotkanie z Ryu, którego poznałem na rok przed wyjazdem w siłowni w Monachium.
To dzięki jego rekomendacji, już w Japonii, zamieszkałeś w mieszkaniu wynajmowanym przez wdowę Nakajima?
Tak! Na studiach poznałem też innych Japończyków, dobrze się z nimi dogadywałem. Wtedy zakwitła mi myśl: a może warto się tam wybrać?
Czyli fascynacja Japonią nie zaczęła się od Chamberlaina i jego roli w „Szogunie”?…
Ha! Bardzo dużo ludzi mówi o tym filmie, ale mnie ta historia jakoś nie pociągnęła. Ale swoją drogą mam takie zdjęcie ze szkoły podstawowej, z jakiegoś balu, na który trzeba się było przebrać. Jestem ubrany à la judoka i mam wymalowane skośne oczy. Skądś się to więc wzięło!
Szok termiczny, szok zapachowy
A o Japonii wiemy w Polsce dużo?
Wydaje nam się, że o Japonii wiemy dużo, bo to kraj, który potrafi się świetnie wypromować. Szczególnie dzięki chwytliwym hasłom: technologia, gejsza, samuraj, komiks. Doskonale sobie radzą z taką punktową promocją. Jak się już jednak tam pojedzie to okazuje się, że rzeczywistość – jak zawsze – jest bardziej skomplikowana.
Twoja rzeczywistość wyglądała tak: w 1999 roku, w Roku Królika, przyjechałeś do Japonii po raz pierwszy. Z pięćdziesięcioma tysiącami jenów w kieszeni (1700 zł), czyli kwotą, którą japońska rodzina wydaje na tygodniowe wydatki, a która Tobie miała wystarczyć na trzy miesiące. Pierwszy dzień opisujesz tak: „miałem wrażenie, jakbym znalazł się na dużej wysokości. Wilgoć i upał pory deszczowej pochłaniały tlen, oddech przyspieszył, a skóra perliła się kropelkami potu. Poczułem zmęczenie i senność. I przez chwilę zaświtała mi w głowie myśl, by wracać”. To był kryzys zrealizowanego marzenia o podróży?
To był szok termiczny. Było niesamowicie gorąco. Był też szok zapachowy, szczególnie ogromnej intensywności morza. Poczułem, że wylądowałem w miejscu, o którym niewiele wiem, nie wiem do końca po co tu jestem. Nikt mnie nie zna, nie oczekuje. Przez ułamek sekundy, jak chyba w każdej podróży, pomyślałem: trzeba uciekać. A potem stawiasz pierwszy krok i wszystko się zmienia.
Z Twojej opowieści wynika, że pierwsze tygodnie w Japonii to był czas zachłannego czerpania, bez refleksji i w zadziwieniu. Przekonujesz później, że „jednym z zagrożeń czyhających ma każdego wędrowca przybywającego do nieznanego miejsca jest poddanie się dyktatowi pierwszego wrażenia. Twoją receptą jest nie dać oczarować się na początku tak bardzo, by cokolwiek, co się później zobaczy, nie wywołało zawodu, albo na odwrót – nie zrazić się w pierwszej chwili na tyle, by później nic już nie mogło się nam spodobać. Jak to zrobić? Zachować chłodny umysł, nie przywiązywać się do ocen i opinii”. Z czasem w Twojej podróży nadszedł etap wgryzania się w miejsce i ludzi.
Jak już wykonasz ten pierwszy krok, kiedy odgonisz myśl, że lepiej wrócić, to nagle dostrzegasz, że otacza cię zupełnie inny świat. Następuje zmasowany atak bodźców: zapachów, smaków, kolorów, dźwięków. To tak mocne doświadczenie, że czasami masz wrażenie, że oszalejesz, bo przypominasz gąbkę, która chłonie wszystko, bo wszystko wydaje się ważne. Trudno poukładać to po swojemu, według posiadanego systemu kulturowych norm. Wtedy włącza się ten chłodniejszy umysł i zaczynasz być bardziej krytyczny, bo gąbka nie może przyjmować już więcej. Warto się wtedy zatrzymać na chwilę i uporządkować zebrane do tej pory doświadczenia. Później to zbieranie nowych wrażeń jest bardziej świadome, łatwiejsze.
Pierwsza twoja podróż do Japonii trwała trzy miesiące. Co sprawia, że stała się warta napisania tej książki, warta jest lektury i poznania?
Przede wszystkim to, że każdy mógłby w taką podróż się udać. Tak się składa, że większość z nas się na to jednak nie decyduje. To był zamysł mojej wcześniejszej książki, „Transsyberyjska” oraz także tej. To historia podróży bez konkretnego celu, która nie polega na tym by coś zdobyć, odkryć źródła jakieś rzeki, nowe plemiona czy dokonać czegoś wyjątkowego. Ja nie mam takiej natury. Ja będąc daleko chcę poczuć się jak w domu, na ile jest to możliwe.
Spotkanie, uśmiech, gościnność
Zamysłem, a jednocześnie siłą twojej opowieści jest pokazanie znaczenia spotkania z drugim człowiekiem, często przypadkowego, zawsze ważnego. Takich spotkań opisujesz dziesiątki. Bardzo często zdarzały się wtedy, gdy pojawiały się kryzysy, głównie związane z brakiem pieniędzy. Taka karma?
Wiesz jakie podejście do świata mają dzieci? Są bardzo otwarte, nie mają uprzedzeń, są ciekawe świata i ludzi, prawda? I to w podróżowaniu jest dla mnie stan idealny. Im jestem starszy tym niestety trudniej mi się do niego zbliżyć, bo coraz częściej podróżuję głową niż sercem. Ale w tej pierwszej mojej podróży, jak patrzę na to teraz, byłem – no cóż, powiem to tak – bardzo fajny. Brałem ludzi takimi, jacy byli. I z małymi wyjątkami spotykałem się z bardzo dużą życzliwością.
Z tym że, jak piszesz, w Japonii nic nie jest oczywiste. Pomiędzy czarnym a białym istnieje cała gama szarości, której na pierwszy rzut oka nie widać. Piszesz między innymi o uśmiechu, za którym „kryć się może szczera radość i podziw, ale serdeczne współczucie lecz równie dobrze – obojętność, a nawet złość. I jeśli nie urodziłeś się w Japonii, piszesz, a szczególnie w Kioto, prawdopodobnie do końca życia nie dowiesz się co w danej chwili oznacza ten konkretny grymas”. Jak odnaleźć się w tej przestrzeni mocno nasiąkniętej konwenansem, społecznymi normami i hierarchią?
Po pierwsze możemy być po prostu sobą. Jakbyśmy byli u siebie. I to w przypadku Japonii działa, bo dużą wagę przywiązują do hierarchii, języka i tak dalej, to jednocześnie inaczej traktują osoby, które są tam gośćmi, na jakiś czas, a inaczej tych, którzy chcą tam zamieszkać i stać się częścią ich społeczności. W przypadku tych pierwszych nie ma mowy o faux pas, najwyżej się ktoś zaśmieje, jak będzie w dobrym nastroju to ci to wyjaśni.
Inny sposób to próbować się dostosować, ale to wymaga czasu. Musimy być jednak albo dobrze przygotowani, oczytani, obeznani z kulturą, albo otwarci i uczyć się w działaniu.
Z pokorą i przekonaniem, że niekoniecznie wszystko wiemy najlepiej.
Dokładnie! Pokora na co dzień pomaga w życiu. Nigdy nie wiemy, co się z nami jutro stanie. W ułamkach sekundy możemy znaleźć się w zupełnie innej życiowej sytuacji.
Tymczasem Japonia to też omotenashi, specyficzna gościnność, która zakłada, że każde spotkanie jest niepowtarzalne, powinno się więc zakończyć w ten sposób, jakbyśmy nigdy nie mieli się już spotkać. Zgadasz się z takim podejściem?
Z omotenashi sprawa jest dość złożona. Z jednej strony można to interpretować jako przekonanie, że każde spotkanie traktujemy, jako ostatnie, dajemy z siebie wszystko, by bardzo fajnie, szczerze spędzić czas. Ale jest też mniej fajna twarz – kiedy staje się to konwencją, częścią zasad niezbędnych do przestrzegania.
Czego jeszcze można nauczyć się od Japończyków – zwłaszcza w podejściu do codzienności?
Spojrzenia na życie, na codzienność, z nieco dłuższej perspektywy. To bardzo pomaga, na przykład kiedy nam coś nie idzie. Z perspektywy całego życia, albo jeszcze dłuższej, nie ma to takiego znaczenia. Nie ma sensu walić głową w ścianę. W ten sposób zachowujemy dystans do siebie i zdarzeń, ale nie jesteśmy też chłodnymi draniami, których nic nie rusza. Mniej jest mocniejszych emocji, więcej samoświadomości. Ale nauka tego podejścia trwa nieustannie. Wiele razy już myślałem, że to mam, a potem życie weryfikowało i okazywało się, że mnie cholera jeszcze bierze…
Bez planu czuć więcej
Pogadajmy o samym procesie podróżowania. Piszesz, że nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych miejsc i ludzi niż chodzenie. I tego marszu, podróżowania autostopem i spania na ławkach jest w twojej opowieści dużo. Na nogach widać więcej?
Na nogach czuć więcej. Czujesz zapach, ból, bliskość innych ludzi, jesteś w stanie się zatrzymać, rozejrzeć. Lepiej odczuwasz mijający czas i znaczenie przestrzeni. Wiesz, że nie jesteś w stanie zobaczyć tak dużo i przechodzi w tryb większej uważności i większego zrelaksowania.
Piszesz też, że „warto poruszać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogranicza, nic nie uwiera i nie kusi. Ci, którzy tworzą plany, mają też oczekiwania, a potem często czują żal: czegoś nie zobaczyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrzasnął im drzwi przed nosem. Niekiedy też to, co zastali, wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali”. Czyli najbliżej ci do podróżowania bez żadnego planu? Bez załatwionych noclegów i listy rzeczy do zobaczenia?
Coraz bliżej mi do takiego podejścia. Wiesz, to bardzo indywidualna sprawa, nie mówię, że to najlepszy możliwy sposób, nie narzucam go nikomu. Wielu moim rozmówcom wydaje się, że to jakaś poza: jak to, podróżowanie bez planu?! Ale tak właśnie się dzieje, taki jestem.
Nie masz poczucia, że coś cię omija?
Oczywiście! Już na miejscu miewam takie myśli, że jakbym miał plan to może zobaczyłbym więcej. Ale wtedy, bardzo szybko, pojawia się przekonanie, że jeśli coś ma być ważne dla mnie to na pewno na to trafię.
Historia bez końca
Twoja japońska opowieść z „Dzienników…” nie jest skończona. Wiemy, że miała swój dalszy ciąg, dziewięć lat spędziłeś w Japonii, twoja żona jest z tego kraju, macie syna. Chcesz opowiedzieć dalszy ciąg?
Myślę, że tak. Będzie to jednak inna książka. To kontynuacja historii, ale mniej już opowieść drogi o tym samym charakterze. Będzie w niej miejsce głównie na opis wyspy Hokkaido, gdzie spędziłem kilka lat.
A jak radzisz sobie z powrotami do domu. Czujesz smutek z powodu zakończonej podróży czy raczej radość z otwierającej się nowej przygody?
Nie czuję, że moje podróże są zamkniętymi rozdziałami, są raczej częściami tej samej opowieści. Nie jest tak, że zostaje nam z nich tylko pieczątka w paszporcie i kilka wspomnień. Podróż zostaje i my zostajemy w poznanych ludziach. Z czasem przychodzi refleksja i to jest fantastyczne uczucie, kiedy umysł jest w stanie zmierzyć się z doświadczeniami, z tym co wchłonął jak gąbka.
Posłuchaj rozmowy!
Posłuchaj fragmentu rozmowy z Piotrem Milewskim. Jakie znaczenie ma dla niego opisana podróż do Japonii? Jak na niego wpłynęła?
O Autorze
Piotr Milewski – pisarz, fotograf, podróżnik. Rocznik 1975. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Przygodę z piórem zaczynał w roku 2000 na łamach „Magazynu Literacko-Publicystycznego Młodych Iskra”. Publikował fotoreportaże, korespondencje i eseje w „Rzeczpospolitej”, „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Odrze”, „Zwierciadle”, miesięczniku społeczno-kulturalnym „Teraz” [w Filadelfii], „Gazecie Polskiej” w Japonii, „Mainichi Weekly” w Hokkaido Shimbun, Gengo i Tetsudō Fan. Autor bestsellerowej książki „Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej”, jednej z najlepiej sprzedających się debiutanckich pozycji 2014 roku. Wyznaje zasadę: spotkania to sens wędrówki.
Konkurs [rozstrzygnięty!]
Mamy dla Was egzemplarz książki Piotra Milewskiego z autografem. Aby wygrać “Dzienniki japońskie…” należy:
1. Udostępnić link do tego wywiadu na Facebooku lub Twitterze.
2. Na adres kontakt@parabuchmagazyn.com przesłać odpowiedź na pytanie: Jak brzmi japoński odpowiednik powiedzenia “rozumieć się bez słów”? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie we fragmencie książki udostępnionym przez nas pod tym adresem.
Na zgłoszenia czekamy przez tydzień – do soboty 3 lipca włącznie. Wśród wszystkich uczestników rozlosujemy jednego, do którego trafi książka z autografem. Powodzenia!
ROZSTRZYGNIĘCIE! Dziękujemy za wszystkie zgłoszenia! Ze wszystkich nadesłanych prawidłowych odpowiedzi wylosowaliśmy jedną – książka trafia do Oli M. Gratulujemy!