Jako rodzynek w towarzystwie prowadzę i wprowadzam kilka zasad. Gdy nie narzekamy – nie żyjemy. Gdy narzekamy za bardzo – idziemy na spacer. Najlepiej z Zochą. I najważniejsze. Zatrzymujemy się co trzy godziny. By rozprostować nogi. By poruszać się. By droga, nie była tylko drogą.
Stary chłop niesie wiekową babę w wiklinowym koszu. Jest spocony. Zmęczony. Ale zdeterminowany. Staje w kolejce. Kobiecina trzęsie się. Biadoli. Na pewno narzeka. Nie przyszła na własnych nogach. Została zmuszona.
Złapać zimorodka
Czteroosobowy namiot, my, a przede wszystkim Zocha, swój noclegowy chrzest przechodzimy pod czeską Ostrawą. Karolina wypatrzyła jezioro i las. Dojazd polną drogą. Ciemna noc. Gwiazdy migoczą. Zwierzęta wyją, huczą, szeleszczą. Wjeżdżamy. Reflektory rozpraszają mrok. Coś tam jest? – Ktoś tam jest? – Precyzuje z tylnego siedzenia Monika. Boi się Zocha. Wyłania się dziewczyna. Mieszka w drewnianym domku. Bez prądu i bieżącej wody.
Okazuje się, że jesteśmy w bardzo szczególnym parku. Takim co rozciąga się wokół gigantycznych stawów rybnych. Nadbrzeże zakrzaczone. Pokrzywy po pas. Mnóstwo trzcin. Kąpać się pod rozgwieżdżonym niebem nie ma możliwości. Ale są ptaki, dzikie zwierzęta. Odgłosy nocy. I jest cywilizacja. W postaci najszlachetniejszej… Morawskiego białego wina. Dobre towarzystwo. I pierwszy w tej podróży pijacki sen. A potem niezwykły poranek, podczas którego razem z Zochą odkrywamy tajemnice ornitologów, do których trafiliśmy.
Żeby złapać zimorodka, trzciniaka, czy budzika (tak Czesi nazywali maleńkiego ptaszka, który śpiewa jak nakręcony zegarek) należy rozłożyć długą na sto i szeroką na trzy metry delikatną siatkę. Ciągnęła się wzdłuż trzcinowiska i to w nią wpadają ptaki. Potem trafiają na stół naukowców. Tam je mierzą. Liczą pióra. A w końcu nakładają obrączki. Do tej starej, zapuszczonej chatki pod Ostrawą na te stawy przyjeżdżają różnego rodzaju ptasi pasjonaci. Pomagają. Wspierają. Gotują. I obserwują. Na przykład liczną rodzinę bociana czarnego. Osiem ptaków poluje na przeciwległym brzegu jeziora od świtu do południa.
Sama by nie przyszła. Ale to nie koniec jej walki. Zna słabości męża. Jest chytra. Wie jak go podejść. Co i kiedy powiedzieć. Gdzie wbić szpilkę w jego dumę. Jak zagrać na męskim ego. Co zrobić? Aby zawrócił. Mężczyzna jest niewzruszony. Nie wybucha. Nie unosi rózgi. Jest zdeterminowany. Kobieta mdleje. Wie co ją czeka.
Święte miejsce w laickim kraju
Młoda kobieta żeni się z wdowcem. Babka rodzi mu syna. Ale jest też drugi syn, z pierwszego małżeństwa mężczyzny. Co robi macocha? Prowadzi pierworodnego na skraj przepaści. Zrzuca go. Chłopakowi jednak udaje się złapać gałęzi. Wraca do domu. Czyn kobiety wychodzi na jaw. Wieśniacy po swojemu wymierzają sprawiedliwość. Spychają w tą samą przepaść. Od tej pory nosi imię Macochy. Na jej dnie jest wyjście z jednej z najpiękniejszych jaskiń w Czechach – Punkva. (rezerwacji odwiedzin jaskini można dokonać za pomocą adresu – info@caves.cz)
Gdy stanąłem na dnie wąwozu i popatrzyłem w górę, miałem to samo wrażenie, które dotyka mnie, gdy idę do starego kościoła. Czuje, że jestem w miejscu świętym, otoczony murami przesiąkniętymi prośbami, modlitwą, kadzidłem. W przepaści Macochy mówi się szeptem. Aby nie obrazić swym przybyciem uczuć natury, która milionami lat wyżłobiła takie cudo.
Boski pępek
Za najpiękniejsze jezioro w Słowenii uchodzi Bled. Zapiera dech w piersiach. Klasztor na tamtejszej wyspie niemal wynurza się z iskrzącej wody. A ta jest czysta niczym potok górski. Środek sierpnia, upał, a nam coś dolega. Czy to konfrontacja rzeczywistości z oczekiwaniami, czy może ludzka masa, która trochę nas wystraszyła? Nie zastanawiamy się. Szybko ruszamy dalej. No a dalej jest pępek.
Wyobraźcie sobie boską istotę. Leży sobie plackiem na Ziemi. Gdzieś ma stopy, gdzieś po drugiej stronie głowę. A pośrodku swojego nażartego brzucha musi mieć pępek. Jak na boską postać przystało nie znajdziecie w nim paproszka. Ten czyściutki boski pępek, można by zalać wodą, a wtedy wyglądałby jak jezioro Bohinjsko pół godziny od bratniego Bled. Wodę tego koloru i przejrzystość spotkałem tylko przy niektórych plażach morza Karaibskiego. Coś podobnego widziałem skacząc ze skał przy Jamajce, ale i tak takiego błękitu nie spotkałem.
Zostaliśmy tam na noc. Niebo nad nami zaklęte w lustrze tego jeziora. Gwiazdy spadały. Rano spowiła nas mgła. Kąpiel na golasa.
Kobieta się boi. Chłop jednak uparty. Wystał w kolejce. Wkłada babę w machinę. I jeszcze płaci. Ale czym? Skoro jest na tyle biedny, że przyniósł kobietę na własnych plecach. Jak muł jakiś. Na pewno chodzi o duszę. Właścicielem machiny musi być diabeł. Tylko co jest warte zaprzedania duszy diabłu? Co w jego starej, obolałej i narzekającej babie jest dla chłopa wartością największą?
Bar na rogu
Nie ma brzydkich miejsc w Słowenii. Bo przecież mogę opowiedzieć Wam o zadbanych miasteczkach i wsiach. O czystych rzekach. O pięknej stolicy, z lekko przesadzoną ilością sierpniowych turystów. O hostelu w Lublanie, który zaprojektowano w starym więzieniu. W końcu o betonowej plaży w Piranie, mieście, do którego nie mogą wjeżdżać samochody. Ale ja bym chciał opowiedzieć o Korner Barze (adres: Via Simon Gregorčič 30, 6330 Piran – Pirano). Bo w Piranie jest mnóstwo restauracji. Większość tych najpiękniejszych jest z widokiem na lazurowe morze. Korner Bar jest jednak na skrzyżowaniu wąskich uliczek w drugim szeregu budynków. Wewnątrz ma jeden stolik, przy którym nikt nie chce siedzieć. Na zewnątrz cztery – sześcioosobowe ławy i dwa dwuosobowe stoliki. W tym barze nie można zamówić sobie czegokolwiek. Kelnerka podejdzie i wyjaśni, że dzisiaj jest to i to. No i jeżeli się chce, to się zje. Jak nie? Można sobie pójść, nikt tu się nie śpieszy i nie nalega. Zamówienie dania też nie jest gwarancją, że dostaniemy posiłek w ciągu najbliższych minut. Może być tak, że szef kuchni wyjdzie sobie na trochę ze swojej jaskini. Bo na przykład musi odpocząć, albo coś na mieście załatwić. Wtedy radzę cierpliwie poczekać i zamówić drugą butelkę słoweńskiego wina. W końcu przyjdzie, a to co nam poda na stół, będzie prima sort. Jedne z najlepszych owoców morza jakie jadłem za niewielkie pieniądze.
Winnica Czarnego
Tam gdzie Słowenia graniczy z Czechami, Węgrami i Chorwacją są winnice. Podjechaliśmy do pierwszej, którą znaleźliśmy na specjalnej mapie przy drodze.
Trafiliśmy do pana Czarnego. Dziewczyny poprawiły swoją urodę. Czasem perliście się zaśmiały na jego żart. Miał w sobie coś nieokreślonego, niespokojnego co mogło się podobać. Tego typu energię, która zaraża.
Usadowił przy stole. Przyniósł okrągły chleb, smalec, kiełbaski, wędliny. Wszystko robione przez niego lub sąsiadów. No i jego wino. Nakupowaliśmy się do granic miejsca w samochodzie. Dostaliśmy także kilka butelek w prezencie, a na koniec sfotografowaliśmy się z nim, w towarzystwie butelki miejscowego wina musującego, które to trzy lata leżakuje na dnie oceanu. Koniecznie odwiedźcie Czarnego.
Chłop sprzedał duszę za młodość swojej kobiety. Ta maszyny odmładza baby. Nadawała im gibkości i sprężystości. Kto wie? Może wraz z utratą starości, tracą cechy, które z wiekiem często narastają w człowieku, złośliwość, niezrozumienie. Może z młodością przychodzi też naiwność, ta wspaniała, która jeszcze pozwala patrzeć na świat oczami zdziwienia.
Słoweński miód
W drodze do Lublany zatrzymaliśmy się przed czyimś domostwem. Chciałem zobaczyć ule, które tworzyły jednolity blok, przykryty spadzistym dachem.
Wyszedł właściciel. Opowiedział o pszczołach, o swoim życiu, o zdobnych drzwiach swojego domu, o Indiach i o powodzi, która miała miejsce dziesięć lat wstecz. Dostałem w prezencie miód od jego pszczół. Ale tam nie było kwiatów. Stworzyły go z iglastych drzew, które gęsto porastały okoliczne wzgórza. Wsadziłem palec do słoika. Spróbowałem. Był ciepły. Miał smak lasu. A ja zdałem sobie sprawę, że ambrozja, pokarm bogów, zaklęta jest w ten oto słoik. Zakochałem się.
Czy nie jest piękny ten gest? Mężczyzna oddaje swoją duszę dla młodości swej kochanej kobiety. Tylko co stanie się potem? Wdzięczność niewiasty. Chciał oszukać życie. Wydaje się mi, że oszukał, ale siebie.