…a marynarze schodzą na psy. Nie o tym jednak będzie, jak ląd wpływa na żeglarskie życie, a raczej o tym, co w takim porcie odkryć można i kogo spotkać. I parę atlantyckich przygód.
Patrzę w dziennik pokładowy. Na Bermudy płynęliśmy niecałe siedem dni. Ostatnim pontonem wracałem na pokład razem z kapitanem ze świętego Marcina i o 21.00 lokalnego czasu wypływamy w rejs.
*** WSZYSTKIE MATERIAŁY KARAIBSKIEJ OPOWIEŚCI ZNAJDZIECIE NA TEJ STRONIE ***
Stawiamy trzy kliwry, dwa sztaksle i niemal wszystkie rejowe. Nie mamy tylko tych na szczycie trumsla i bombrama na obu masztach. Dostawiamy je dopiero na trzeciej wachcie dnia następnego, przed godziną dziewiątą. Prędkość od siedmiu do pięciu węzłów. W te siedem dni przepłynęliśmy ponad dziewięćset pięćdziesiąt mil morskich. Nic dziwnego, że lądu wypatrywano wachtami.
Witają nas wraki
Bermudy! Dla mnie brzmią bardzo tajemniczo i trochę karaibsko. Dla innych już nie, są synonimem niebezpieczeństwa. A jest po środku. Po sklepach w Saint Goerge zorientować się można, że jest to miejsce, w którym amerykanie zaopatrują się w drogie pierdoły. Czasem czuje się tutaj jak na letnisku w Sopocie, atmosfera rodem z Wielkiego Gatsbiego. Przyroda to połączenie karaibskich palm i iglastych krajobrazów znad naszego morza. Bermudczycy to dość dziwaczny naród. Już zorganizowanie tego państwa jest nietypowe. Obywatelami są brytyjskimi, zarabiają w dolarach, ale swoich… bermudzkich. Mają tę samą wartość co dolar amerykański, ale tylko dla bermudczyka.
Wiem o Bermudach tyle, że nazywane były piekielnymi wyspami i do pierwszych lat XVII wieku mało kto tutaj zaglądał. Powodem jest rafa kolarowa, która otacza wyspy i dzięki której możemy teraz podziwiać szereg wraków statków sprzed wieków. Żeglarze omijali te tereny szerokim łukiem i jeżeli czemuś służyły, to raczej jako punkt nawigacyjny niż miły przystanek w trudnej podróży. Trwało to do 28 lipca 1609 roku, gdy brytyjski statek Sea Venture w drodze do Virginii rozbił się tutaj. Katastrofę przeżyło 150 osób. Przekonali się, że wyspom bliżej raju na ziemi niż piekłu. Co prawda udało się im wydostać, ale szybko wrócili. W ten sposób powstało pierwsze miasto brytyjskie w Nowym Świecie – St. Goerge, do którego nadbrzeża przycumowaliśmy.

Buba (I oficer), Tomek (III oficer) i Ważka (nauczycielka fizyki)
Poznaj wolę Dża
Niewiele wiem o Bermudach, bo tutejsza informacja turystyczna, bardziej dba o atmosferę niż informowanie. Biurem zarządza niejaki Faux Pax, który co prawda nie wygląda, ale jest rasta od serca. Gdy tylko wszedłem, ten zamknął za mną drzwi, wyciągnął gitarę i zaczął grać, śpiewać, a potem puszczać Boba Marleya. Razem ze swoim kumplem i przyjacielem wyłożyli mi swoją teorię życiową i zadali szereg pytań, a kluczowe brzmiało: – Jak to jest, że wchodzi tu tyle ludzi, ale to za tobą zamknąłem drzwi? Z tego co do tej pory opowiadali, szybko znalazłem odpowiedź. – Tak widocznie chciał „Dża”. I to był strzał w dziesiątkę, bo zostałem przyjęty do miejscowego grona rasta. Wysłuchałem rodzinnych historii i podzieliłem się swoimi.
W ogóle to bardzo mili są tutaj ludzie. Co chwilę zaczepiają, pozdrawiają i zagadują. Przykładowo 70-letni Henry, który ma dwie miłości w życiu: kobiety i samochody. Szedłem a on po prostu się zatrzymał, zagadał, wyciągnął album i pokazał zdjęcia aut, którymi już jeździł. Wyciągnął drugi album i zobaczyłem jego „lovely wife and lovely lovers”. Nawet zaprowadził do domu. Mam z nim umowę, że jak wrócę do Polski to prześlę mu zdjęcie swojego samochodu i jakiś ładnych dziewcząt. Z tym pierwszym będzie problem, ale z drugim sobie poradzę.

Stefan i Henry
Poza St. Goerge nie wyjechałem. Duża ekipa wybrała się do stolicy kraju, Hamilton, ale nie byli zachwyceni. W samym St. Goerge jest cmentarz dla niewolników, kościół anglikański, piękne domki i placyk z dybami i innymi narzędziami służącymi do upokarzania ludzi. To były ich kary na tych, na których charakter należało wpłynąć. Szczególnie podobało się mi krzesło na długim żurawiu, którym spuszczało się wrzeszczącą babę do kanału wodnego. Dwie takie kąpiele i chłop miał z głowy problem. Myślałem nawet, żeby pokazać to urządzenie bosmanowi, ale ten i tak ma swoje metody na krnąbrnych.
Primaaprilisowy sztorm
Patrzę w dziennik pokładowy. Wypłynęliśmy we wtorek 24 marca o godzinie 18.00. Mało żagli, bo ocean był rozbujany, ale dopiero po sześciu dniach płynięcia przekonaliśmy się co to sztorm. Dla niewtajemniczonych… Sztorm jest wtedy gdy kapitan go ogłosi. Inna wersja mówi, że wtedy gdy jednostka wraz z załogą nie jest w stanie płynąć pod wiatr. Czegoś takiego nie mieliśmy, ale było całkiem wietrznie. Chodzi o to, że dla każdego sztorm jest czym innym. Niewielki jacht ma inne możliwości, a duży żaglowiec inne. Nam wieje ósemka, w porywach dziewiątka od 40 do 50 węzłów. Jest ciężko. Z żagli mamy postawione jedynie trzy kliwry, w tym naszą chusteczkę, czyli latacz sztormowy. Jest też bramszaksel. No i tylko jeden rejowy żagiel fok marsel dolny. Wiatr szalał ponad dobę od poniedziałku do wtorku ostatniego dnia marca.

Lena i Buba
A po burzy cisza. Adytnalta to wyspa na środku oceanu Atlantyckiego, na której ładuje się paliwo. Taka morska stacja benzynowa. Z powodu drugiej już flauty w tym rejsie, musimy dotankować… Tak, tak to prima aprillis. W tę wersję wkręcić udało się tylko niektórych, podobnie jak na to, że przepływamy obok platformy wiertniczej i będzie na pokładzie przez trzy godziny dostęp do sieci komórkowych.
– Panie Stefanie, czy za spóźnienie na lekcję dostaje się godziny bosmańskie? – Zapytał mnie załogant Andrzej. – Tak! – Odpowiadam. Godziny bosmańskie, przebywanie w ogóle z bosmanem dłużej niż trzeba, jest dla wielu rzeczą ostateczną. – A czy te godziny dostaje się za każdą spóźnioną minutę, czy konkretną ilość za spóźnienie? – dopytuje. Odpowiadam, że za każdą minutę spóźnienia dostaje się godzinę bosmańską. – A czemu pytasz? – Bo bardzo zależy mi na telefonie do rodziny – Andrzej to szczery chłopak, niezdolny do kombinowania. – No to musisz wybierać – odpowiadam. – A to w takim razie, zaryzykuje i poszukam sieci! – postanawia. Ubawił mnie, więc wysłałem go na lekcję, żeby bez sensu nie złapał kary.
Burzliwe święta
Patrzę w dziennik. Między Bermudami a Azorami przepłynęliśmy 1767 mil morskich w jedenaście dni. Najgorsza była ostatnia doba. Wielki Czwartek zaczęliśmy na silniku. Nic nie wieje. Stawiamy żagle, ale musimy się halsować. Kapitan decyduje się na kurs prawoburtowy. Oznacza to znów przechył w odwrotną stronę niż moja koja, a zatem balansowanie podczas snu, aby nie spaść na koję bosmana. Wiatr się odkręca ze wschodniego na południowy. Nam na korzyść. Gdzieś przy zakończeniu trzeciej wachty, dwie godziny przed północą, w wielki piątek wiatr się wzmaga. Pierwszy alarm do żagli. Zrzucamy górne żagle rejowe, potem grotbramsztaksla, w końcu trumslatacza. Alarm trwa półtorejgodziny. Wieje dziewiątka, stan morza oceniony na piątkę, leje deszcz.
Już na mojej wachcie, w Wielką Sobotę znów alarm do żagli. Jest po pierwszej. Stawiamy żagle rejowe, dostawiamy trumslatacza. Wieje piątka i wiatr słabnie. Spokój. Ludzie zmęczeni. Siedzimy z Bubą, pierwszym oficerem na mostku. Gadamy leniwie. Sternik trzyma kurs. Oczy schną po ulewie. Wychodzę na chwilę z mostka, zaraz wracam, a już sternik wariuje za kołem. W ułamku sekundy wiatr się zmienia. Może to chmura z deszczem, którą widać na radarze? Czekamy. Buba jednak idzie obudzić kapitana. To trzeci alarm tej nocy. Jest kwadrans przed trzecią rano, zanim udało się nam sklarować to co stawialiśmy półtorejgodziny temu. Ludzie śpią w szelkach i sztormiakach. Nie ma co spać tej nocy. Azory widać o świcie. Cumujemy po południu. Święta spędzamy na lądzie.