Nie jest zwykłym instrumentem. Okryty płaszczem, zwykle przyozdobiony koroną skrywa w sobie serce. Opisywany jakby był istotą żywą – nie odznacza się nazwą, lecz imieniem.
Znawcy tematu dzielą dzwony się na kloszowe, kuliste z sercem, kuliste bez serca (grzechotkowe), bezsercowe głębokie i bezsercowe płytkie.
Ten najbardziej znany w Polsce to krakowski Zygmunt wiszący na jednej z wież wawelskiej katedry razem z pozostałymi: Urbanem, Wacławem i Półzygmuntem (sic!). Pierwszy raz widziałem je z bliska gdy byłem dzieckiem. Ciągnięty na górę wraz z resztą wycieczki miałem serce w gardle idąc po stromych, i co było najbardziej przerażające, prześwitujących schodach prowadzących na szczyt wieży. Zwiedzanie wież zamków i kościołów w celu podziwiania dzwonów, czy też widoków było dla mnie niemałą traumą. Lęk wysokości. Co dziecko może wiedzieć o dzwonach, czym mogą zainteresować? Robiło wrażenie to, co najbardziej zauważalne – wielkość, monumentalna bryła i niebotyczna waga – 11 ton. Podsadzony, dotykając serca Zygmunta, zgodnie z turystyczną przepowiednią („powiedz życzenie to się spełni”) modliłem się żeby ta potężna metalowa bryła nie spadła mi na głowę. To by dopiero była historia!
Jak do cholery?
Największym w Polsce jest dzwon o jakże dumnej i patriotycznej nazwie Maryja Bogurodzica zawieszony w Bazylice Licheńskiej. Nie robi to jednak na mnie żadnego wrażenia w epoce monumentalnych budowli i błyskawicznego postępu technicznego. Tym, co najbardziej pobudza ludzką wyobraźnię, podobnie jak w przypadku piramid, chińskiego muru, czy wielkich gotyckich katedr jest pytanie: jak do cholery udało im się to zrobić? Jak siłą ludzkich (a może zwierzęcych?) mięśni w początkach XVI wieku udało się wciągnąć na wysokość kilkudziesięciu metrów dzwon ważący ponad 10 ton? Ile osób musiało w tym uczestniczyć? Jak wielkim wydarzeniem w dziejach miasta musiało być to przedsięwzięcie? Domyślam się, że dużym, biorąc pod uwagę fakt, że ponad trzysta lat później wydarzenie postanowił uwiecznić, tak bardzo zaangażowany w zachowanie zabytków i historii Krakowa Jan Matejko na swoim obrazie „Zawieszenie dzwonu Zygmunta”.
Raz w życiu, również kiedy byłem dzieckiem, miałem okazję posłuchać „na żywo” słynnego dzwonu wydającego swoje dźwięki tylko „od wielkiego dzwonu”. Nie pamiętam, co to była za okazja. Przystąpienie do Unii? Mówiąc współczesnym nam językiem ulicy, szału nie było. Pewnie dlatego, że byłem w większej odległości od wawelskiego wzgórza. A dzwony grają muzykę, której na ogół trzeba słuchać głośno.
Postęp na dzwonnicy
Coraz częściej tradycyjne dzwony zastępowane są przez elektroniczne. Automat wybija pobożne melodie, pieśni, zwykle: Apel jasnogórski uruchamiany na pilota. W ostatnich latach modne zrobiło się także umieszczanie na wieżach kościołów głośników. Taki sprzęt odtwarza już szerszy repertuar muzyczny: więcej tonów i kombinacji dźwięku. Dziś możemy powiedzieć, że mają więcej dzwonków, w latach 80tych – melodyjek. Wtedy były grane z zegarków, nie telefonów. Taka jest cena postępu. A jeśli postęp oznacza, szybciej, taniej i łatwiej, wszystko więc się zgadza. Kościelny nie musi męczyć swoich rąk i biegać do kościoła o wyznaczonych godzinach. Wystarczy, że proboszcz wystawi przez okno pilota i skieruje w kierunku wieży wciskając guzik „power on”. Resztę zrobi maszyna.
A przez wieki wytrącały ludzi z codziennej rutyny, dzwoniące o nieregularnej porze budziły strach i przerażenie. Obwieszczały śmierć, wojny, klęski i kataklizmy, ale również święta i ważne rocznice. Narodziny władców i dostojników. Ustalały porządek i rytm dnia. W średniowieczu bito w dzwony w czasie egzekucji, a skazańcom wieszano małe dzwonki na szyjach. Według historycznych podań 2 grudnia 1586 roku królowa Elżbieta publicznie ogłosiła wyrok śmierci na Marii Stuart, królowej Szkotów, za rzekome uknucie spisku przeciwko królowej Anglii. Po ogłoszeniu tej wiadomości dzwony w całej Anglii miały bić bez przerwy przez następne 24 godziny.
Relaks dzwonem
Osobną kwestią jest sam dźwięk dzwonu – długi, głęboki i basowy. Przeszywający i wibrujący w piersiach. Dźwięk dzwonu zależy głównie od jego wielkości – czym większy dzwon tym niższe dźwięki wydaje. Czy wiecie, że dzwon ma też zastosowanie lecznicze, to tzw. Bell Therapy? Jego dźwięk może być też relaksujący i odprężający. Przynajmniej tak właśnie działa na mnie.
Jeśli chcecie się o tym przekonać posłuchajcie albumu “Bell Studies for the Clock of the Long Now” klasyka ambientu, Briana Eno. Jako ciekawy dodatek do muzyki dzwon pojawia się także m.in. na płytach Pink Floyd, czy Soft Machine. Warto też wspomnieć o hitowym krążku Mike’a Oldfielde’a “Tubular bells”, choć jak sama nazwa wskazuje, „bohaterem” albumu dzwony rurowe posiadające całkiem odmienną budowę niż tradycyjne. Ten multiplatynowy krążek mający kilka kontynuacji aż przez 279 dni utrzymywał się na brytyjskiej liście przebojów. Jego początkowy fragment został także wykorzystany do ścieżki dźwiękowej kultowego horroru Egzorcysta.
https://www.youtube.com/watch?v=3IhNucymsq4
W Przemyślu wybiło południe
Miastem dzwonów jest Przemyśl, ale jadąc tam miałem w nosie jakieś dzwony. Myślałem o zabytkach, miejsca, które chcę zobaczyć – Kościoły, zamek, historyczną zabudowę miasta – słowem miejsca. Miejsce, które nie jest po drodze. Oddalone od ważniejszych tras, leżące w jednym z najdalszych zakątków naszego kraju, u podnóża Bieszczad. Brama Ukrainy. Miasto historyczne, ważne, niegdyś jedne z najważniejszych i najstarszych w kraju, z bogatą historią. Tak wyobrażałem sobie Przemyśl.
Do końca trasy wraz ze mną dojechało ledwie kilka osób. Większość wysiadła w Rzeszowie. Po wyjściu z pociągu zobaczyłem duży, pięknie odnowiony pałac. Nie, to dworzec, jeden z wielu, na który Unia wyłożyła pieniądze – świadectwo przeszłych jak i obecnych czasów. A jak Unia daje to trzeba korzystać. W środku wiatr hula po pustych, niezagospodarowanych przestrzeniach. Pociągów jeździ coraz mniej. Podobnie jak ludzi. Ten sam los dzieli wiele innych polskich dworców kolejowych.
Miejscowa Bazylika archikatedralna, kościół franciszkanów oraz grekokatolicki sobór św. Jana Chrzciciela oddalone są od siebie zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Nie znam miasta, w którym trzy tak duże i znaczące świątynie, w tym dwie katedry – siedziby biskupstw katolickiego i grekokatolickiego, znajdowały się w tak niewielkiej odległości od siebie. Spacerując ulicą Katedralną mam przed sobą pięknie położony u stóp wzgórza zamkowego zakątek wraz z jego zabytkową zabudową. Święte miejsca. Mam wrażenie, że nagle znalazłem się w Przemyślu z XIX wieku – warownej twierdzy, a zarazem kulturowym i religijnym tyglu. To najpiękniejsza część miasta.
Ale to co innego czyni to miejsce wyjątkowym. W niedzielne południe wybraliśmy się na spacer ulicami miasta. Był ciepły i słoneczny listopadowy poranek. Pogoda nadzwyczaj dobra jak na tę porę roku. Wybiło południe. Z kościołów wychodzili pierwsi parafianie. Kierowcy uruchamiali swoje auta zaparkowane wzdłuż ulicy. Biły dzwony. Przyzwyczajony do wielkomiejskiego, tak nerwowego pośpiechu miałem wrażenie, że obserwuję scenę bardzo niespójną, której elementy nie pasują do siebie, wyjętą niczym ze starych włoskich filmów: małe miasteczko, leniwa niedziela, spokój i dumnie górujące nad miastem wieże kościołów. Dzwony. których dźwięk nie zagłusza sceny lecz stanowi dopełnienie tej sielankowej błogości, której w miastach już prawie nie zauważamy. Spokoju, który możemy dziś odnaleźć udając się daleko poza miasto, w miejsca, gdzie życie biegnie według dawnego rytmu czasu. Gdzie pośpiech nie jest wskazany, a o upływającym czasie przypomina jedynie dźwięk kościelnych dzwonów. Wschód. Wtedy poczułem to wszystko, co określane jest magią miejsca, klimatem, chwilą trudną do zdefiniowania i chwilą dla której warto było przejechać kilkaset kilometrów.
Narodziny dzwonu
Pobliskie muzeum dzwonów i fajek jest dopełnieniem tej filozofii życia. Przedziwne połączenie, prawda? A jednak, szukając podobieństw można stwierdzić, że zarówno jedne, jak i drugie są przecież narzędziem celebracji życia, zatrzymywania chwili, kontemplowania i cieszenia się nią. Ale także czekania, co niewątpliwie łączy się z Wielką Wojną, zwaną później I Wojną Światową i specyfiki jej przebiegu.
Tradycje ludwisarstwa w Przemyślu liczą sobie już ponad 200 lat. Najsłynniejsza, działająca nieprzerwanie od 1808 roku, odlewnia dzwonów Jana Felczyńskiego prowadzona jest przez ósme już pokolenie potomków jej założyciela.
Tworzenie dzwonu jest procesem niezwykle trudnym i pracochłonnym. Drobny błąd, niedoszacowanie skutkują pęknięciem dzwonu, co przy cenie, nakładzie sił i czasu, średnio dwa miesiące, bywało prawdziwą tragedią. dzwonu zwyczajnie się nie naprawia. Pęknięty nadaje się tylko do przetopienia.
Za finalny kształt i jakość odlanego dzwonu odpowiadają wcześniej przygotowane formy: rdzeń (warstwa wewnętrzna), dzwon fałszywy (część, która dokładnie odzwierciedla ostateczny kształt i formę dzwonu) oraz płaszcz, inaczej zwany kapą (zewnętrzny, zabezpieczający warstwę formy). Po rozdzieleniu trzech części dzwon fałszywy niszczy się, a po złożeniu rdzenia z płaszczem powstaje puste miejsce, które następnie zalewane jest płynnym metalem. Przed samym odlewem, formę zakopuje się w ziemi przy piecu odlewniczym. Wypuszczony z pieca materiał będący najczęściej stopem miedzi i cyny płynie wydrążoną w ziemi rynną i wlewa się do wnętrza formy. Uroczysty moment odlewu nazywany jest “narodzinami dzwonu”. Dzwon stygnie od dwóch do kilkunastu dni zakopany w ziemi. Po wydobyciu z ziemi i zniszczeniu formy jest czyszczony, polerowany i złocony.
Produkcja fajek w Przemyślu ma tradycje niemal równie długie jak w przypadku dzwonów – sięga lat 70 XIX wieku, kiedy do miasta przybył czeski rzemieślnik Wincenty Swoboda. Swoje fajki początkowo wytwarzał w piwnicy mieszkania przy ul. Strycharskiej. Dziś na terenie miasta działa aż jedenaście zakładów produkujących fajki, a wyroby przemysłu fajczarskiego z Przemyśla można spotkać w kolekcjach koneserów z całego Świata.
Przypuszczam, że potężnym rynkiem zbytu i dźwignią rozkwitu produkcji fajek w mieście była twierdza Przemyśl, a dokładnie ujmując jej załoga. Ta trzecia co do wielkości w Europie (po Antwerpii i Verdun) składała się z dwóch pierścieni: zewnętrznego (45 km obwodu!) oraz wewnętrznego. Oba opatrzone były licznymi fortami, działobitniami oraz liniami okopów. W momencie rozpoczęcia I Wojny Światowej załogę twierdzy tworzył 128-tysięczny garnizon oraz 14,5 tysięcy koni, 1022 dział i tabor liczący 4 tysiące wozów. Część z bogatej kolekcji fajek miejscowego muzeum stanowią te żołnierskie, odnalezione właśnie w ruinach twierdzy. Zwiedzając kolejne ekspozycje muzealne powoli zbliżałem się do szczytu wieży. Gdy zawędrowałem już na górę, z tarasu widokowego zobaczyłem piękną panoramę miasta. Dzwonów nie usłyszałem.
Psst. Jeśli będziecie czuli niedosyt, a zostanie wam odrobinę wolnego czasu, zobaczcie pobliski Krasiczyn z jednym z najpiękniejszych renesansowych zamków w Polsce!